Prizren, Djakowica, Dečani, Deravica – najwyższy szczyt Kosowa
Kosowo pojawiło się na liście naszych podróżniczych planów z powodu Deravicy, najwyższego szczytu tego państwa, a wcześniej całej Jugosławii. Od dwóch lat realizowaliśmy bowiem plan zdobycia Korony Bałkanów i w 2019 roku przyszła kolej na Kosowo i Czarnogórę. Przyznam się, że Kosowo kojarzyło mi się z krajem, który jest niebezpieczny ze względu na niestabilną sytuacje polityczną. Stacjonujące tam wojska KFOR tylko utwierdzały mnie w tym przekonaniu. Dodatkowo znajomi również odradzali nam wyjazd, opowiadając różne historie, zasłyszane przeważnie z plotek. Nasze myśli koncentrowały się na celu podróży, czyli na Górach Przeklętych, które już samą nazwą napawają niepokojem, dodatkowo potęgowanym informacjami o tym, że część Gór Przeklętych po stronie Kosowa nie do końca jest rozminowana i wędrowanie górskimi ścieżkami jest niezwykle ryzykowne. W realizacji planu zdobycia Korony Bałkanów czynnie brała udział cała moja rodzinka, więc tym bardziej trzeba było zachować ostrożność. Jednak optymizm wziął górę. Zacząłem czytać artykuły o tym kraju, szczególnie te, które dawały dawkę pozytywnych wiadomości. Powoli uwierzyłem, że ten kraj nie musi mienić się wyłącznie w czarnych barwach. Wielokrotnie zauważałem, że negatywne informacje zawarte w Internecie, mają się nijak do rzeczywistości. Przyznam się Wam, że i tym razem było tak samo.
Zanim wyruszyliśmy w naszą podróż, odpowiednio przygotowaliśmy się pod kątem map. Prawdopodobnie istnieją teraz różne pakiety Internetowe dla krajów w strefie B, jednak nie zawracałem sobie tym głowy, wiedząc już z doświadczenia, że damy sobie radę, korzystając wyłącznie z sieci wifi. Przed wyjazdem wykonałem, w posiadanej przeze mnie aplikacji komórkowej MyTrails, zrzuty map offline interesujących mnie fragmentów tego kraju. Dzięki temu mogłem z nich korzystać bez Internetu i bez obaw, że zostanę obciążony zawrotnymi kosztami. Dwa lata temu za kilka MB musiałem zapłacić tylko kilkaset złotych, kiedy to telefon niechcący w kieszeni włączył transmisję danych. Dlaczego napisałem „tylko”? Dlatego, że miałem automatycznie ustawiony taki limit. Gdyby nie on – koszty byłyby znacznie większe. Druga sprawa, o której nie każdy wie – to poczta głosowa. Jeśli jesteście w kraju ze strefy B i mimo że będziecie mieć wyłączony telefon, to jeśli ktoś będzie miał ochotę z Wami porozmawiać z pewnością uaktywni pocztę głosową, wówczas koszty połączenia również będą naliczane i można się zdziwić po powrocie do kraju, gdy zobaczy się rachunek. Dlatego przed wyjazdem warto zadzwonić do operatora sieci komórkowej, poprosić o wyłączenie poczty głosowej i ustawienie minimalnego limitu kosztów za transmisje danych. Niektórzy operatorzy, najmniejsze limity mają 100 zł, a są też i tacy, co dają możliwość zejścia do 10 zł nie narażając klientów na dodatkowe wydatki… ja wybrałem tych co dają tę drugą możliwość 😉
Dodatkowo uzyskałem ważne informacje dotyczące ubezpieczenia. Okazało się, że w Kosowie nie obowiązuje tzw. „zielona karta”, którą bezwzględnie trzeba posiadać, jeśli się chce przejechać przez inne kraje, jak chociażby Serbię czy Bośnię i Hercegowinę. Żeby wjechać do Kosowa trzeba dodatkowo wykupić polisę ubezpieczeniową OC w punktach oznaczonych symbolem BKS (Byroja Kosovare e Sigurimit). Koszt ubezpieczenia na okres 2 tygodni wynosi obecnie 15 euro.

Kiedy planowałem trasę, znalazłem w Internecie informację, że takich punktów w kraju jest zaledwie 11, i że niektórzy ryzykowali przejazd do Prisztiny czy też Mitrovicy w celu jego zakupienia. Z tego też powodu zmieniłem trasę, rezygnując z wjazdu od strony Czarnogóry górską drogą R106, ponieważ tego punktu na liście nie znalazłem. Aby mieć pewność, że wykupimy ubezpieczenie na granicy, postanowiliśmy wjechać do Kosowa od strony Serbii, a dokładniej drogą E80 od miasta Nisz, przejściem granicznym w Merdere – Podujeva. Warto wybrać tę trasę również ze względu na szybki przejazd autostradami przez Serbię. W Serbii zatrzymaliśmy się ponownie na nocleg w Nowym Sadzie lecz tym razem nie planowaliśmy zwiedzać tego kraju, ponieważ rok wcześniej poznaliśmy zarówno Nisz (fotorelacja) jak i zdobyliśmy Midżur – najwyższy szczyt Serbii (relacja). Jadąc do Kosowa, zatrzymaliśmy się jednak w niezwykle pięknym miejscu zwanym Diabelskim Miastem (Djavolja Varos), znajdującym się 10 km przed granicą. Formacje skalne przypominające te z Kapadocji powinny być uwzględnione w planach, gdy jedzie się tą trasą (fotorelacja). Dojeżdżając do granicy, trzeba być ostrożnym, aby za którymś zakrętem nie najechać na ostatnie auto oczekujące w długiej kolejce do odprawy celnej. Czas oczekiwania może przedłużyć się nawet do 2 godzin, więc trzeba to uwzględnić w grafiku, podobnie gdy przekracza się granicę węgiersko – serbską. Na granicy okazało się, że celnik zabiera paszporty i oddaje wtedy, gdy pokaże się wykupioną ważną polisę. Należy zjechać autem na pobocze i udać się do punktu BKS lub wykupić ją chwilę wcześniej, zanim podjedzie się do kontroli, co skraca czas oczekiwania. Gdy wracaliśmy po kilku dniach przez granicę z Czarnogórą, okazało się, że punkt BKS również i tam jest, mimo że nie było go na liście, co pozwala przypuszczać, że już można wykupić polisę na każdym przejściu granicznym.

Dlaczego warto wjechać od strony Serbii? Kosowo jest państwem, które w 2008 roku ogłosiło swoją niepodległość, odłączając się od Serbii, zabierając nie tylko ich najwyższy szczyt Deravicę. Autonomię Kosowa uznało 100 państw członkowskich ONZ, jednak Serbia z wiadomych powodów do tych państw nie należy i uznaje Kosowo jako swoje terytorium nazywając ją Prowincją Autonomiczną Kosowo i Metochia. Jeśli wjedzie się do Kosowa od strony Czarnogóry, Albanii bądź Macedonii i będzie się chciało wjechać do Serbii, to można spotkać się z nieprzyjemnościami, bowiem celnik serbski zada pytanie – skąd żeśmy się tu wzięli i jak przekroczyliśmy granicę? Gdy pokażemy im w paszporcie pieczątkę Kosowa dodatkowo może to zaognić sytuację. Te informacje znalazłem w Internecie i dlatego wolałem nie ryzykować utraty możliwości powrotu przez Serbię, gdyby nasze plany uległy zmianie w razie np. choroby czy kontuzji bo wciąż nie wiedziałem, co nas czeka w Górach Przeklętych. Jeśli ktoś wjedzie do Kosowa nie od strony Serbii, to najlepiej niech wraca tą samą drogą lub przez inne państwo. Wiadomo również, że dużo zależy od tego jakiego celnika spotka się na granicy.
Zaraz po przekroczeniu granicy nastąpił pierwszy „opad szczęki”. Obawy, że będą problemy z jakością paliwa prysły jak bańka mydlana. Co krok stacje różnych znanych lub mniej znanych koncernów, a większość tak ”wypasiona” z restauracjami i sklepami włącznie, że niejedno większe miasto by się nie powstydziło. Cena np. oleju napędowego wahała się w granicach 1 do 1,2 euro, co w porównaniu z cenami węgierskimi i serbskimi było miłym zaskoczeniem. Dodatkowo drogi, o których złej jakości czytaliśmy, okazały się świetne. Bezpłatną autostradą R7 w stronę Prisztiny jechało się jak po maśle. Później autostrada zamienia się w drogę szybkiego ruchu M25, która omija stolice Kosowa i można nią dojechać wprost do Prizrenu, pierwszego celu naszej podróży po Kosowie.
Prizren
Prizren to jedno z większych i piękniejszych miast Kosowa. Czułem, że gdybyśmy wjechali do Kosowa od strony Czarnogóry najbliższym celem byłaby Deravica i pewnie po jej zdobyciu wrócilibyśmy z powrotem do Czarnogóry, aby zdobyć jej najwyższy szczyt – Zlą Kolatę, pomijając zwiedzanie kosowskich miast. Dlatego pomysł wjazdu od strony Serbii miał dodatkową zaletę, ponieważ ze względu na lepszą jakość dróg najszybciej można było dojechać do Prizrenu, a później od południowej strony stopniowo zbliżać się do Gór Przeklętych i przy okazji zwiedzać inne ciekawe miejsca.
Tak też uczyniliśmy. Wielu podróżników na swoich blogach polecało nocleg w Prizren City Hostel, nie tylko ze względu na dobrą cenę, ale też na dogodne położenie w centrum starego miasta. Dlatego też ustawiliśmy ten hostel na nawigacji jako punkt końcowy. Pech chciał, że przyjechaliśmy do miasta późnym wieczorem, gdy na ulicach było już ciemno i dzielnica nie wyglądała na bezpieczną, szczególnie pod względem pozostawienia auta. Niby w hostelu miejsce wolne było dla nas wszystkich (dla 7 osób) jak i miejsce parkingowe na sąsiednim placu, jednak nie znaliśmy jeszcze panujących tutaj zwyczajów i nie mieliśmy pewności, że o poranku nasze auta jeszcze będą stały nienaruszone. Postanowiliśmy zatem poszukać czegoś innego, nawet dalej od centrum miasta. Znaleźliśmy Hotel Villa Tini przy drodze M25, kilka kilometrów od centrum. Dawny motel, ale nad głównym wejściem zamieniono literkę „M” na „H”. Najważniejsze, że parking był strzeżony, a w hotelu rządził praktycznie jeden człowiek, który nie tylko wydał nam pokoje, ale też był kucharzem. Na nasze szczęście okazało się, że pracował dwa lata w warszawskim hotelu Marriott i dobrze mówił w naszym ojczystym języku i co ważniejsze lubił Polaków.

Postanowiliśmy zwiedzić miasto następnego dnia bez pośpiechu, pozostając w nim aż do godzin wieczornych. Zaraz po rozpakowaniu usłyszeliśmy śpiew muezina, co przypominało nam, że jesteśmy znów w innym świecie. Ja osobiście lubię takie orientalne klimaty i chętnie chłonę każdą chwilę spędzoną w takim miejscu.
Centrum miasta stanowi najstarsza i najładniejsza część zwana Szadyrwan (Shadervan), która przyciąga wielu turystów swoimi sklepami, restauracjami i kawiarniami. Znajduje się tuż przy rzece Bystrzycy (Bistrica), która przepływa południową stroną miasta. Główną widokówką miasta jest stary Kamienny Most z XVI w., który został zniszczony przez powódź i ponownie odbudowany w ubiegłym wieku.



Przechodząc przez most, wchodzi się na główny plac Szadyrwan otoczony sklepami i restauracjami, na środku którego stoi zabytkowa fontanna – miejsce spotkań mieszkańców. Podobnie jak w Sarajewie, tak i tu opowieści mówią, że gdy ktoś napije się wody z fontanny z pewnością wróci do Prizrenu.

Nad mostem góruje wieża meczetu Sinana Paszy, będącą największą budowlą sakralną miasta. Meczet znajduje się kilkadziesiąt metrów od placu po jego wschodniej stronie. Do wnętrza meczetu można wejść lecz zachować trzeba zasady i zdjąć obuwie oraz okryć odsłonięte części ciała, a kobiety muszą założyć na głowę chusty.


Od meczetu prowadzi w górę droga do Twierdzy Kalaja. Koniecznie trzeba zwiedzić to miejsce nie tylko ze względu na forteczne ruiny, ale też z powodu przepięknej panoramy miasta.





Można na chwilę odpocząć przy kawie w restauracji poniżej twierdzy z równie pięknym widokiem i posłuchać jak miasto tętni życiem, szczególnie w porze modlitw, gdy z okolicznych minaretów słychać śpiewy muezinów.



Oprócz muzułmańskich świątyń są również nieliczne kościoły rzymskokatolickie oraz prawosławne cerkwie i monastyry, które są pozostałościami po Serbach. Większość świątyń została zburzona podczas zamieszek w 2004 roku, przez Kosowian, którzy w przeważającej większości są pochodzenia albańskiego. Świątynie, które się uchowały są pilnie strzeżone przez policję i wojska KFOR. Niektóre świątynie są jedynie ogrodzone i zamknięte, jak przypadku doszczętnie zniszczonej cerkwi Bogurodzicy Ljeviškiej, będącej na liście UNESCO oraz cerkwi Chrystusa Zbawiciela (sv. Spasa), którą mija się w drodze na Twierdzę w Prizrenie.

Blisko głównego placu, pomiędzy budynkami, znajduje się niewielka cerkiew św. Mikołaja z XIV w. zastawiona przeważnie stolikami z sąsiedniej restauracji. Cerkiew ta pamięta gorsze czasy, kiedy to była doszczętnie zdewastowana i zamieniona na składowisko śmieci.

Obecnie cerkiew jest odrestaurowana i bezpieczna dzięki sąsiedztwu ze strzeżonym przez policję Soborem św. Jerzego.


W obrębie starego miasta można m.in. zwiedzić rzymskokatolicką katedrę Matki Bożej Nieustającej Pomocy.

Bardzo nas rozbawiła miejska sieć elektryczna pozbawiona jakichkolwiek zasad bezpieczeństwa. Panuje tu zasada kto pierwszy ten lepszy i oby elektryk się w tym wszystkim połapał. Dla fotografa plątanina kabli wisząca z każdego budynku jest przeważnie utrapieniem, ale nie w tym przypadku, gdzie stanowi to nieodłączną cechę charakterystyczną dla tego miasta.

Zgodnie z planem pozostaliśmy w centrum do godzin wieczornych, aby poczuć jak miasto żyje nocą. Lubię wieczorne klimaty, kiedy to rozpalają się światła, nadając miastu inny, bardziej klimatyczny wygląd i nastrój.




Djakowica (Gjakova, Dakovica)
Następnego dnia postanowiliśmy udać się jak najbliżej szczytu Deravicy, planując, że za bazę obierzemy miejscowości Junik bądź Dečani, w zależności jaką sytuację zastaniemy na miejscu. Po drodze postanowiliśmy się zatrzymać w Djakowicy. Przeczytałem w necie, że jest to jedno z bardziej kolorowych miast Kosowa. Możliwe, że autorka wpisu trafiła na taką porę, że miasto było nadmiernie przystrojone, ale przyznam, że ja takiego wrażenia nie odniosłem. Posłuchaliśmy jednak porad i wjechaliśmy na wzgórze Cabrati wznoszące się nad miastem, aby skorzystać z gościnności restauracji Oxygen, z tarasu której rozpościera się przepiękny widok na miasto.


Wypiliśmy kawę i poprosiliśmy personel o możliwość pozostawienia naszych aut na parkingu, zapewniając, że po powrocie skorzystamy ponownie z ich gościnności, posilając w porze obiadowej. Zeszliśmy tą sama drogą, którą wyjechaliśmy i od razu trafiliśmy na starą część miasta. Przyznam, że byłem zachwycony nie kolorami, ale drewnianymi niskimi zabudowaniami przypominającymi te z westernów.
W kolejnych pomieszczeniach były nie tylko sklepy, ale można było skorzystać z usług różnych specjalistów, począwszy od stomatologa, a skończywszy na mechaniku samochodowym.




W UE już się nie spotka takich obrazków jak wywieszone na hakach kawałki mięsa, a jedyną ochroną jest siatka na much powieszona w drzwiach wejściowych.

Na końcu ulicy jest część typowo rozrywkowa z restauracjami i kawiarniami. Możliwe, że to od tego miejsca powstała opinia o kolorowym mieście, bo i nad naszymi głowami wisiał „dywan” kolorowych girland powiewających na wietrze.


Udaliśmy się także do innej dzielnicy za rzeką, która wyglądała jak wymarłe miasto, a jedynymi mieszkańcami były ubrane w szykowne stroje manekiny. Idąc ulicą, można było poczuć ich wzrok i wyglądały tak jakby w nocy miały ożyć, coś na podobieństwo zombi lub lalek chucky.



Tak naprawdę zarówno w Prizrenie jak i w Djakowicy widoczny był w witrynach sklepowych przepych, głównie z powodu eksponowanych bardzo bogato zdobionych sukien. Prawdopodobnie wynika to z tego, że w Kosowie podczas imprez weselnych, trwających niekiedy tydzień, kobiety muszą często zmieniać kreację, więc wybór musi być o wiele większy, żeby uniknąć ich zdublowania.

Miasto było na tyle ciekawe, że przyszła nam do głowy myśl, że gdybyśmy nie znaleźli w Dečani noclegu, to możemy tu wrócić i przenocować, dodatkowo zaliczając nocne życie miasta. Do Dečani stąd jest zaledwie kilkanaście kilometrów, więc ta opcja była niezwykle zachęcająca.



Tak jak obiecaliśmy, tak tez zrobiliśmy i udaliśmy się na obiad ponownie do restauracji Oxygen. Widok z tarasu jest faktycznie interesujący i wart, aby znaleźć to miejsca.
Z pełnymi brzuchami udaliśmy się następnie w dalszą drogę w poszukiwaniu bazy noclegowej przed zdobyciem najwyższego szczytu Kosowa.
Dečani
Góry Przeklęte – Deravica 2656 m n.p.m.
Po nieudanej próbie przedostania się w wyższe partie Gór Przeklętych od strony miejscowości Junik, ostatecznie dojechaliśmy do Dečani, gdzie udało się znaleźć nocleg w hotelu Swiss Diamant, który bardzo polecam ze względu na miłą i pomocną obsługę oraz restaurację, w której można się posilić bez konieczności szukania czegoś na mieście. Pokoje hotelowe również ogromne i dobrze wyposażone, a cena w granicach 10 euro za osobę. Zresztą ceny w Kosowie są naprawdę bardzo atrakcyjne i nie chodzi tu tylko o paliwo czy noclegi, ale również o wyżywienie, które jest znacznie tańsze niż w Polsce.

Sama miejscowość Dečani zaskoczyła mnie swoim ogromem, ponieważ spodziewałem się małej mieściny z kilkoma domami na krzyż. Nie musiałem się już martwić, ponieważ stwierdziłem, że w przypadku, gdy ktoś postanowi zrezygnować ze zdobywania Deravicy, będzie mógł poczekać na nasz powrót w bezpiecznym hotelu.
Okazało się jednak, że wszyscy postanowili podjąć wyzwanie i wyjść na szczyt, mimo że trasa nie była łatwa. Trzeba było pokonać w słabo oznakowanym terenie 1700 metrów przewyższenia i przejść 35 km. Zainteresowanych dokładną relacją ze zdobywania Deravicy, najwyższego szczytu Kosowa, zapraszam na stronę „Korona Bałkanów”







Po zdobyciu szczytu, następnego dnia postanowiliśmy się przedostać do Czarnogóry, aby tam zdobyć najwyższy szczyt Zlą Kolatę.
Zanim jednak wyjechaliśmy z Dečani postanowiliśmy zwiedzić monastyr, który mijaliśmy, jadąc doliną w kierunku szczytu Deravicy. Monastyr w Dečani znajduje się około 3 km od centrum i jest chroniony przez wojska KFOR. Przejazd przez zapory czołgowe przypomina, że jest to wciąż niestabilny politycznie rejon. Żeby wejść do monastyru, trzeba okazać paszporty i otrzymać przepustkę. Należy mieć zakryte części ciała i z tego powodu musieliśmy założyć długie spodnie, mimo że panował ogromny skwar. Niestety jest również zakaz korzystania z aparatów fotograficznych z wyjątkiem komórek, a w środku monastyru jest całkowity zakaz fotografowania. Wnętrze monastyru jest przepełnione oryginalnymi freskami, niekiedy ledwo widocznymi. Całość robi ogromne wrażenie.

To cała relacja z naszego krótkiego pobytu w Kosowie. Jest to piękny kraj, którego nie należy się obawiać. Zawsze spotykaliśmy przyjaźnie nastawionych ludzi, zarówno w miastach, jak i w wysoko położonych górskich wioskach. Mamy to szczęście, że lubią tam Polaków, więc tym bardziej nie ma się czego obawiać. Jestem pewny, że jeszcze wrócę do Kosowa, mimo że nie skosztowałem wody ze studni na placu Szadyrwan w Prizrenie.
Zapraszam również na fotograficzną relację na stronie: