Wyprawa na Norkapp, którą odbyliśmy w 2011 roku sprawiła, że czuliśmy niedosyt. Zdążyliśmy bowiem zakosztować tej wolności, którą da się odczuć przemierzając skandynawskie bezkresy. To tam moim zdaniem są najlepsze warunki na karawaning ponieważ nocować można w dowolnym miejscu na dziko, jak i skorzystać z dostępnych cenowo, nieprzeludnionych kempingów. Wystarczy zapakować jedzenie na cały czas podróży i jedynie zainwestować w paliwo, które już od dawna nie odbiega od naszych cen krajowych. Zauważyliśmy, że im dłuższy pobyt, tym bardziej się opłaca, ponieważ średnia wydatków na dzień spada, a to jest rzadko spotykane w innych formach podróżowania.
Pomysł podróży dookoła Bałtyku zrodził się już dawno w naszych głowach, ale musiał dojrzeć. Wiedzieliśmy już, co nas czeka, bowiem większość trasy miała przebiegać podobnie jak w przypadku wyprawy na Nordkapp… przynajmniej do północnej części Zatoki Botnickiej, gdzie wjeżdża się do zaczarowanej krainy Laponii. Nie obawialiśmy się tego, co nas będzie czekać, chociaż przyznam, że nie pamiętam czy takie obawy mieliśmy nawet podczas planowania pierwszej wyprawy. Może ta mała dawka wariactwa, które w nas siedzi sprawiła, że czuliśmy tylko pozytywne emocje i głodni byliśmy wrażeń. Ekipa była ta sama: Sławek (możecie przeczytać o Nim na stronie) wraz ze swoją rodzinką: żoną Anią i córkami Basią i Izą (tym razem nie było z nami jego średniej córki Kasi) oraz ja z moją rodzinką, żona Izą i synami Wojtkiem i Krzyśkiem. Wiedzieliśmy, że jesteśmy już zaprawieni w boju i pewni tego, że lepiej sobie poradzimy w technicznych sprawach, związanych z obsługą przyczepowego taboru. Pod tym względem czułem większy komfort, w porównaniu z tym, kiedy jadąc na Nordkapp po raz pierwszy, podpinałem przyczepę do mojego auta i doświadczenie zdobywałem w miarę połykanych kilometrów.
Trasa, którą przemierzyliśmy, niewiele różni się od tej, którą zaplanowaliśmy. Postanowiliśmy ze względu na niepewną sytuację i konieczność zdobycia wiz zrezygnować z części rosyjskiego wybrzeża. Z polskiej części stopniowo rezygnowaliśmy, obawiając się, że zatłoczone plaże zniszczą nam obraz, który z sobą przywieziemy…,plaż dzikich i nieprzeludnionych. Ostatecznie życie pokazało swoje rogi i trzeba było, chcąc nie chcąc, wracać najkrótszą drogą…,ale nie wyprzedzajmy faktów.
Postanowiłem w podobny sposób zrelacjonować tę wyprawę jak było w przypadku Przylądka Północnego. Na mapie zaznaczone są najważniejsze punkty , które będę stopniowo opisywał jak i ciekawe miejsca pomiędzy nimi. Trzeba pamiętać, że do przejechania mieliśmy 8 tysięcy kilometrów w 22 dni, co i w tym przypadku sprawiło, że oprócz zwiedzania trzeba było mieć świadomość, że należy jechać dalej, ale to już wiedzieliśmy z poprzednich doświadczeń i na to byliśmy bardziej przygotowani.
1 – Kłajpeda, Mierzeja Kurońska – Litwa
2 – Przylądek Kolka – Łotwa
3 – Ryga – Łotwa
4 – Tallin – Estonia
5 – Narwa – Estonia
6 – Naantali – Archipelag Turku – Finlandia
7 – okolice Vaasa – Finlandia
8 – Tornio – kraina Laponii – Finlandia
9 – Wysokie Wybrzeże – Szwecja
10 – Sztokholm – Szwecja
11 – Olandia – Szwecja
12 – Kopenhaga – Dania
Tym razem nie wystartowaliśmy razem w trasę. Sławek musiał dokończyć sprawy zawodowe, a my postanowiliśmy wyruszyć wcześniej i odwiedzić naszych przyjaciół, którzy odpoczywali na Roztoczu. Polecam te tereny. Roztocze to jedno z ostatnich nieprzeludnionych miejsc w Polsce. Wspominamy miło tych kilka dni, bowiem spędzone były na wakacyjnym lenistwie w dobrym towarzystwie. Można powiedzieć, że nabraliśmy energii do dalszej trasy, ponieważ przygotowania przed wyprawą wymagały trochę wysiłku.
Gdy Sławek ze swoja rodziną wyjechał w drogę, postanowiliśmy również wyruszyć. Pamiętam, pogoda nie była zachęcająca. Obfity deszcz nie nastrajał optymistycznie. Spotkaliśmy się dopiero w Szwajcarii. Ale nie tej pięknej z alpejskimi krajobrazami, ale w małej wiosce za Suwałkami. Tam był nasz pierwszy wspólny kemping. Następnego dnia przekroczyliśmy granicę polsko-litewską, podążając w kierunku Kłajpedy. Droga do Kłajpedy jest bardzo dobra. Kilkuset kilometrowy odcinek autostrady, począwszy od Kowna, pokonuje się dosyć szybko. Jest to ciekawy wariant dla tych, co chcą spędzić wakacje nad Bałtykiem, ale na mniej zatłoczonych plażach. Dojeżdżając do autostrady, warto troszkę się cofnąć i odwiedzić Troki i Wilno. Ponieważ kilka lat temu pojechaliśmy w długi weekend majowy na Litwę, te miejsca mieliśmy dokładnie już zwiedzone i mogliśmy tym razem je ominąć, jadąc wprost do Kłajpedy.
1
Kłajpeda, Mierzeja Kurońska – Litwa
W Kłajpedzie już nocowaliśmy, gdy jechaliśmy na Nordkapp. W relacji nie zamieściłem wtedy żadnej informacji, ponieważ wówczas spędziliśmy czas na plażowaniu i korzystaniu ze słońca. Tym razem pogoda była podobna jak w Polsce. Z pewnością nie zachęcała do kąpieli. Dlatego też postanowiliśmy nadrobić zaległości i zwiedzić pobliskie tereny.
W pierwszej kolejności pojechaliśmy na Mierzeję Kurońską. Jest to długi wąski półwysep należący do Rosji i Litwy. Mierzeja została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego UNESCO, więc sam ten fakt świadczy, że jest to miejsce szczególne. Od strony Litwy nie można wjechać na mierzeję bezpośrednio, ponieważ nie łączy się z lądem, dlatego też trzeba skorzystać z często kursujących promów.
Przeprawa trwa zaledwie kilka minut, ale planując drogę powrotna należy zapamiętać godzinę ostatniego kursu. Największą atrakcją są wędrujące wydmy oraz bardzo klimatyczne osady: Juodkrante, Pervalka, Preila i Nida połączone w jedno miasto Neringa, które rozpościera się na całym 50 kilometrowym litewskim fragmencie półwyspu. Oczywiście osady rozdzielone są wydmami i sosnowymi lasami, co sprawia, że przejazd półwyspem jest niezwykle klimatyczny. Na szczęście pogoda się poprawiła na tyle, że mogliśmy bez problemów przespacerować się po Juodkrante oraz Nidzie – ostatniej osadzie tuż przy granicy rosyjskiej.
Po powrocie z półwyspu postanowiliśmy jeszcze zwiedzić Kłajpedę, która jest najbardziej wysuniętym na północ, niezamarzającym portem Bałtyku. Nie mając wiele czasu, wystarczy skupić się na jej starówce. Głównym punktem starego miasta jest Plac Teatralny oraz teatr ze słynnym balkonem, z którego przemawiał Hitler po przyłączeniu Kłajpedy do III Rzeszy. Na placu teatralnym stoi posąg Anusi z Tharau, który zniknął na długie lata tuż po przemówieniu. Mieszkańcy utrzymują, że stało się to z tego powodu, że posąg stał tyłem do przemawiającego Hitlera.
Spacerując ulicami starego miasta, można jeszcze zobaczyć pozostałości zamku z XII wieku oraz przycumowany żaglowiec Maridianas używany kiedyś do celów szkoleniowych i ostatnio odrestaurowany.
Mimo że Kłajpeda nie posiada zbyt wiele atrakcji, to jednak spacer wieczorową porą sprawił, że można było poczuć w pełni urok starego miasta.
Nocleg, na znanym już nam z poprzedniej wyprawy kempingu, przywrócił wspomnienia. Trzeba było jednak jechać dalej. Tym razem staraliśmy się, aby trasa przebiegała jak najbliżej linii brzegowej. Dlatego też postanowiliśmy zwiedzić jeszcze Połągę – ostatnie miasto przed granica z Łotwą.
Połąga to największe uzdrowisko nadmorskie Litwy i faktycznie poczuliśmy klimat bałtyckiego kurortu. Dużo sklepów, kawiarni, miejsc gdzie można miło spędzić czas, przypominało nam typowe polskie bałtyckie kurorty. Zmienna pogoda przyczyniła się do tego, że co chwila zmuszani byliśmy na ucieczkę przed deszczem do kolejnych kawiarni, co sprawiło, że pobyt znacznie się przedłużył. Na szczęście słońce też wychodziło i pozwoliło na sam koniec podziwiać bałtycką plażę i 400 metrowe molo, będące symbolem miasta.
Planowaliśmy kolejny nocleg na Przylądku Kolka, więc trzeba było ruszyć dalej
2
Przylądek Kolka – Łotwa
Spodziewaliśmy się, pamiętając z poprzedniej wyprawy, że przejazd z przyczepą przez Łotwę nie będzie łatwy, ze względu na nie najlepsze drogi. Okazało się, że nic się nie zmieniło. Remont drogi nie wygląda tak jak w Polsce, gdzie pozostawiona jest jedna część asfaltowanej szosy i puszczany jest ruch wahadłowy. Tutaj zdzierają asfalt do gołej ziemi, po której trzeba jakoś przejechać, a ciągnąc przyczepę czuje się każdą nierówność wielokrotnie silniej. Na szczęście udało się nam przejechać te trudne odcinki bez większych strat, jednak co się odwlecze, to nie uciecze, i patrząc z perspektywy czasu, zapewne miało to swoje konsekwencje w późniejszych zdarzeniach.
Taka wyprawa ma taką zaletę, że jadąc zatrzymujemy się w miejscach, które uważamy za interesujące. Jadąc w stronę Przylądku Kolka, z większych miast mijaliśmy Lipawę. W przewodniku wyczytaliśmy, że jest to warty zatrzymania łotewski kurort, jednakże zniszczona drewniana stara zabudowa miasta zbytnio nas nie zachęciła. Być może dłuższy postój i odnalezienie tych przewodnikowych miejsc, odmieniłoby nasze zdanie.
Po drodze zatrzymaliśmy się na dłuższy postój nad samym morzem, w sosnowym lesie, aby zakosztować dzikiej przyrody i pierwszego kontaktu z morzem, bowiem pogoda zaczęła się poprawiać i słońce w końcu postanowiło rozgrzać nasze kości. Oczywiście, jak przy każdym takim postoju, był czas na napełnienie brzuchów, aby w pełni sił móc ruszyć dalej.
Przylądek Kolka, leżący w zachodniej Kurlandii, rozdzielający Morze Bałtyckie i Zatokę Ryską, był coraz bliżej. Przyznam się, że trochę się rozczarowałem, ponieważ moja wyobraźnia podpowiadała mi, że przejazd tuż nad samym morzem będzie obfitował co rusz w przepiękne widoki, które będzie można podziwiać z okien samochodu. Niestety, mimo że na mapie droga przebiegała tuż przy linii brzegowej, często był pas lasu, który dokładnie odseparowywał nas od morza. Brakowało nam tych doznań, jakie mieliśmy jadąc wzdłuż norweskich fiordów. Fakt zbliżania się do przylądka był widoczny jedynie na nawigacji i dzięki niej widzieliśmy, kiedy znaleźliśmy się dokładnie na samym czubku przylądka. Okazało się, że jest tam dogodny parking, na którym postanowiliśmy przenocować. Wspominam spacery brzegiem morza, zarówno te wieczorne, nocne jak i przy wschodzie słońca. Tam też czuło się spokój i ciszę, ponieważ turystów można było policzyć na palcach jednej dłoni. Naładowaliśmy więc nasze wewnętrzne akumulatory, potrzebne do dalszej podróży.
Przed nami bowiem była Ryga. Zanim do niej dojechaliśmy, korzystaliśmy co rusz z możliwości krótkich postojów na bałtyckich plażach, aby podziwiać ich różnorodność.
3
Ryga – Łotwa
Na poprzedniej wyprawie jedynie przez Rygę przejechaliśmy, tym razem postanowiliśmy zrobić dłuższy, kilkugodzinny postój, aby obejrzeć starówkę. Oczywiście jadąc dwiema przyczepami, największym problemem jest znalezienie parkingu, przez co tylko nieliczne większe miasta znalazły się w naszych planach. Tym razem mieliśmy jednak szczęście i udało się znaleźć dogodne miejsce nie grożące mandatem i mogliśmy w spokoju oddać się zwiedzaniu szczególnie, że pogoda nadal była dla nas łaskawa. Ryga jest największym miastem republik nadbałtyckich i jest wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego UNESCO.
Starówka nie należy do największych, ale spacer wśród budynków w stylu secesyjnym jest magnesem, który przyciąga wielu turystów, a trzeba dodać, że budynków z stylu Art Deco jest tu najwięcej na świecie, bo ok. 700.
Zarówno tu, jak i w każdym zwiedzanym miejscu, konieczny jest kieszonkowy przewodnik, który przybliży szczegóły zwiedzanych miejsc, a piękno tego miasta, jak i nastrój mam nadzieję oddadzą częściowo prezentowane zdjęcia.
4
Tallin – Estonia
W Rydze nie nocowaliśmy, ponieważ postanowiliśmy znaleźć nocleg na dzikich łotewskich plażach. Mieliśmy taką upatrzoną plażę na odcinku drogi, gdzie zbliża się ona do wschodniej części Zatoki Ryskiej. Spaliśmy tam już, jadąc na Nordkapp. Plażę udało nam się znaleźć, jednak przegoniła nas ulewa, która stopniowo nadciągała od strony morza.
Mieliśmy dosyć deszczu, i widząc na północnej stronie nieba przejaśnienia, postanowiliśmy ruszyć dalej w poszukiwaniu słonka i tak dojechaliśmy do Estonii. Tym razem nie było morza, ale była piękna pogoda. W Estonii dodatkowo panują już zwyczaje zbliżone do skandynawskich, gdzie nocować można bardziej swobodnie (nie tylko w wyznaczonych do tego celu miejscach). Plac w spokojnej wiosce w pobliżu sklepu spożywczego był dobrym wyborem, ponieważ o poranku mogliśmy nie tylko cieszyć oko swojskimi widokami bocianów, chodzących wokoło taboru, ale dodatkowo zaopatrzyliśmy się w prowiant przed dalszą drogą. Przed nami bowiem Tallin.
O Tallinie napisałem już w relacji z wyprawy na Nordkapp. Tym razem wiedzieliśmy na jaki kemping jechać. Był sprawdzony kilka lat wcześniej. Zaparkowaliśmy nawet w tym samym miejscu w porcie, w pobliżu jachtów. Takie powroty są niezwykle sentymentalne… wracają wspomnienia, ale też ogarnia człowieka spokój, ponieważ jest w miejscu dla siebie znanym.
Ostatnim razem mieliśmy wykupione wcześniej bilety na prom do Helsinek i pamiętamy ten niepotrzebny stres, że możemy nie zdążyć. Wtedy przyjechaliśmy do Tallina kilka dni wcześniej i mieliśmy czas na jego dokładne poznanie. Tym razem postanowiliśmy kupić bilety na miejscu. Okazało się, że bez problemu udało nam się wykupić bilety na następny dzień. Znalezienie wolnego miejsca na dwa auta z przyczepami w tym samym terminie wiąże się z większym ryzykiem, ale tym razem mieliśmy szczęście. Podczas kupowania biletów ujawnił się pewien problem: jedna członkini naszej wyprawy nie zabrała ze sobą dowodu osobistego, jedynie legitymację szkolną. Mimo tego, że trzeba mieć zaufanie do naszych dzieci, jednak mieliśmy wszyscy lekcję, że nie tylko wystarczy się zapytać, czy wzięte, ale lepiej też sprawdzić. Pani w okienku poinformowała nas, że nie powinno być z tego powodu problemów. Uspokojeni postanowiliśmy po rozlokowaniu naszego taboru, zwiedzić znane już nam urokliwe uliczki Starego Miasta… spacer przedłużył się do godzin wieczornych.
O poranku wstaliśmy bardzo optymistycznie nastawieni. Rutynowe czynności przygotowujące tabor do wyjazdu już od dawna nie stwarzały nam problemu. Tym razem miałem do pomocy dwóch synów i każdy z nich miał rozdzielone obowiązki, przez co czynności przebiegały sprawnie i mogliśmy z zapasem czasowym stawić się na odprawę promową.
No i tu zaczęły się problemy. My jako pierwsi przejechaliśmy przez odprawę bez problemu jednak przedłużający się czas odprawy naszych przyjaciół stawał się niepokojący. Zrobiło się małe zamieszanie. Niestety brak dokumentu uniemożliwił kontynuowanie wyprawy. Biletów też nie można było zwrócić, ale na szczęście istniała możliwość przekładania w nieskończoność terminu rejsu. Gdybyśmy wiedzieli o takiej możliwości z pewnością nie spieszylibyśmy się tak do Tallina kilka lat temu. Po dłuższej dyskusji ze służbą celną skrystalizowały się dwa rozwiązania. Albo zadzwonimy do ambasady z prośbą o wyrobienie tymczasowego dokumentu albo poprosimy córkę naszych przyjaciół, która została w Polsce o nadesłanie paszportu do ambasady. Po rozmowie z ambasadą okazało się, że po uzyskaniu dokumentu tymczasowego należy wrócić do Polski najkrótszą drogą. Do tej pory uśmiecham się, gdy przypominam sobie pytanie Sławka, jakie zadał do słuchawki: „A czy ta najkrótsza droga nie może przebiegać przez Finlandię i Szwecję?” 😉 Pozostało zatem drugie rozwiązanie. Kasia bardzo zgrabnie rozwiązała nasz problem i wysłała paszport do ambasady, a my wpadliśmy na genialny pomysł, żeby czas oczekiwania na przesyłkę spędzić, penetrując wybrzeże bałtyckie Zatoki Fińskiej na odcinku Tallin-Narwa, czyli aż do granicy rosyjskiej.
Pełni optymizmu wyruszyliśmy w drogę ciesząc się, że udało się rozwiązać nasz problem dnia… nie wiedzieliśmy, że prawdziwe problemy dopiero się zaczną…
5
Narwa – Estonia
Podjęliśmy decyzję, że zatrzymamy się jak najbliżej Narwy przynajmniej na dwa noclegi. Chcieliśmy trochę zakosztować bałtyckich kąpieli szczególnie, że pogoda zaczęła się stabilizować. Jadąc, rozmyślaliśmy jeszcze o naszej ostatniej przygodzie z odprawą promową wiedząc, że gdyby nam się to przytrafiło, moglibyśmy liczyć również na wsparcie naszych przyjaciół. Nie wiedziałem, że za kilka chwil to my znajdziemy się w podobnej sytuacji, gdy staniemy przed problemem, który może nie dać się rozwiązać. Wjechaliśmy bowiem na długi odcinek remontowanej drogi. Hałas jaki się zrobił uśpił moją czujność. Jadąc na biegu 5-tym nie poczułem nawet, że koło od przyczepy urwało się i poleciało w estoński las. Jeszcze przed wyjazdem jeden z moich kolegów stwierdził, że mój silnik 1.5 litrowy to jak silnik od kosiarki. Wyobrażałem sobie, że w momencie urwania koła samochód z braku mocy się zatrzyma lub przynajmniej poczuję jakieś opory. Nic z tych rzeczy. Nawet przyczepa nie wydawała się w lusterku przechylona. Dopiero gdy bęben od koła przestał się kręcić i zaczął się ścierać poczułem, że coś jest nie tak, że wzniecam zbyt duże tumany kurzu za sobą, nawet jak na remontowaną drogę. Gdy wyszedłem z auta z przerażeniem stwierdziłem brak koła i pierwsza myśl jaka przyszła do głowy to: „koniec wyprawy”. Tak też pomyślał mój syn, podpisując zdjęcie jakie wykonał. I tu mogłem znów się przekonać o zbawiennej roli Sławka, jaką odgrywa, gdy jedziemy w dalekie wyprawy. Zawsze ma kilka możliwych rozwiązań. Ze względu na to, że nie mógł sprawdzić z bliska stopnia uszkodzenia kazał zrobić zdjęcie i stwierdził po jego obejrzeniu, że nie jest jeszcze tak źle. Trzeba tylko oczyścić bęben z klocków hamulcowych i jeśli łożysko jest w porządku i jest do czego jeszcze przykręcić koło zapasowe, to możemy jechać dalej.
W pewnym momencie nie wiadomo skąd pojawił się jakiś człowiek, który zaczął mi pomagać. Okazało się, że to Rosjanin mieszkający przy granicy. Gdy zobaczył, że Polacy mają problem zawrócił i podjechał, aby pomóc mimo że wiele samochodów nas mijało. Od słowa do słowa przyznał się, że handluje skórami w Zakopanem. Polacy też wielokrotnie mu pomagali, więc chciał się odwdzięczyć. Pomógł mi bardzo, zawiózł nawet do najbliższego miasteczka, aby dokupić śruby do koła. Jednym słowem z takich wypraw dowiadujemy się, że zawsze można liczyć na pomoc dobrych ludzi niezależnie, gdzie człowiek się znajduje. Pozostał tylko jeden problem techniczny. Łożysko straciło osłonę, a bez niej po jakimś czasie mogłoby się zabrudzić i zatrzeć. Jak zawsze z dobrym rozwiązaniem przyszedł Sławek. Wpadł na pomysł, aby do jednego z kołpaków przykręcić pokrywkę od dezodorantu i nałożyć na koło. Patent się sprawdził mimo że, co tysiąc kilometrów kołpaki odpadały, aż w końcu przykleiłem silikonem denko od plastikowej butelki… tak też można. Ważne by do przodu…
To był „gorący” w emocje dzień. Zatrzymaliśmy się na najbliższym kempingu w Toila, aby odpocząć i się zrelaksować. Niestety kąpiele były nieudane. Do klubów morsa nie należymy, więc zbyt niska temperatura wody nie zachęcała do dłuższego chlapania. Tak już było przez całą wyprawę…
Następnego dnia zwiedziliśmy Narwę na granicy estońsko-rosjskiej. Najważniejszym punktem był zamek Hermana z XII wieku.
Z brzegu widać przejście graniczne do rosyjskiego Iwanogrodu oraz zamek wybudowany przez Iwana Groźnego.
W zaułku znaleźliśmy zapomniany pomnik Lenina… tego u nas się już nie znajdzie. Jednym z nielicznych zabytków ocalałych po II wojnie światowej jest również katedra Zmartwychwstania. Niestety ze względu na późną porę nie udało nam się zwiedzić wnętrza cerkwi, a jedynie mogliśmy podziwiać jej ceglane wieże zwieńczone ogromnymi kopułami.
W drodze powrotnej do kempingu postanowiliśmy przejechać wzdłuż nadbałtyckich plaż i zwiedzić ciekawy pod względem architektury kurort Johvi. Kolorowe domki i porządek nie przypominały w niczym zabudowy porosyjskiej, która dominuje w najbliższej okolicy. Tym razem oczom naszym ukazały się piękne, rozległe i piaszczyste plaże.
Informacja o nadesłaniu paszportu do Tallińskiej ambasady była sygnałem, że czas ruszyć dalej. Jeszcze raz zwiedziliśmy starówkę Tallina, ponieważ po odbiór paszportu musieli zgłosić się oboje z rodziców. Zastanawialiśmy się czy nie lepszym rozwiązaniem było przysłać paszport na adres kempingu, co wymagałoby chyba mniej zachodu z jego odebraniem. Tym razem nie było żadnych problemów na odprawie. Popłynęliśmy w stronę Helsinek i bezkresnej Finlandii.
6
Naantali – Archipelag Turku – Finlandia
Gdy zjechaliśmy na finlandzki brzeg przywitały nas znajome widoki. Helsinki dokładnie zwiedziliśmy kilka lat temu, jadąc na Nordkapp. Wtedy też nasza trasa wiodła najkrótszą drogą wprost na północ. Tym razem pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża w stronę Turku i Naantali… do krainy Muminków, gdzie postanowiliśmy przenocować dwa dni. Naantali to jedno z piękniejszych finlandzkich miast, gdzie w najstarszej jego części można podziwiać drewnianą, kolorową zabudowę, wśród której znajduje się wiele małych galerii i kawiarni.
Naantali znane jest jednak najbardziej z Krainy Muminków (Muumimaailma), która znajduje się na pobliskiej wyspie Kailo, do której można dostać się długim pomostem. Jest to jedna z większych atrakcji kraju. Po przekroczeniu bramy człowiek może znaleźć się nagle w świecie bajki z dzieciństwa, dzięki czemu nawet starsi znajdą tutaj odrobinę radości z obcowania z dawnymi bohaterami.
Zwiedziliśmy też jedno z większych miast Finlandii – Turku. Jest to również najstarsze miasto Finlandii i pierwsza jej stolica. Głównym punktem zwiedzania Turku jest zamek położony u ujścia rzeki Aurajoki oraz katedra z XIII wieku.
Od miasta pochodzi nazwa archipelagu, który jest jednym z większych i piękniejszych w Europie. Archipelag Turku składa się z ponad 20 tys. wysp. Wyspy połączone są mostami oraz istnieje możliwość skorzystania z kursujących często promów. Zdziwił nas fakt, że promy są darmowe. Tylko te, które płyną dłużej niż godzinę są płatne, ale za symboliczna cenę. Podróżując po archipelagu, trzeba jedynie zaznajomić się z rozkładem promowym, żeby nie wpaść w pułapkę na którejś z wysp bez możliwości powrotu. My na szczęście mogliśmy wrócić tą samą trasą, ale z powodu braku promu nie mogliśmy ukończyć pętli.
Nie mogliśmy długo spędzić tu czasu. Przed nami było wschodnie wybrzeże Bałtyku i droga wprost na północ aż do lapońskiej krainy.
7
Okolice Vaasa – Finlandia
Wyjeżdżając z Naantali, postanowiliśmy przejechać przez kolejne fragmenty archipelagu Turku, kierując się już bardziej na północ. Jadąc wschodnim wybrzeżem, zatrzymaliśmy się w uroczym miasteczku Rauma. Jest jednym ze starszych miast Finlandii założonym w XV wieku. Jego starówka (Vanha Rauma) liczy ponad 600 drewnianych domów i jest największym w krajach nordyckich takim zespołem urbanistycznym. Starówka jest wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Podobnie jak w Naantali tak i tu można czerpać przyjemność ze spacerów wśród małych galerii, kawiarni i podziwiać skandynawską architekturę.
Kolejny punktem na mapie to okolice Vaasy. Jest to ważny i jeden z większych ośrodków akademickich w Finlandii. Studiuje tu około 10 tysięcy młodych ludzi. Vaasa posiada wiele atrakcji jednakże jego wielkość skutecznie nas odstraszyła, szczególnie gdy byliśmy świeżo po czerpaniu przyjemności z przebywania w mniejszych aglomeracjach. Po noclegu postanowiliśmy jednak zwiedzić jeden z najciekawszych obiektów Finlandii, a mianowicie krater Soderfjarden o średnicy 6km, powstały na skutek uderzenia meteorytu. Przyznam się, że gdy dojechaliśmy zgodnie z zaleceniami przewodnika w okolice wioski Stundars trochę się rozczarowałem, ponieważ będąc w jego środku, prawdopodobnie nigdy bym nie przypuszczał, że okoliczne niewielkie wzniesienia są brzegami krateru. Zapewne widok z lotu ptaka jest bardziej efektowny.
Vaasa to był już ostatni punkt na trasie umożliwiający skorzystanie z przeprawy promowej w celu skrócenia drogi, gdyby przydarzyła się jakakolwiek awaria. W pamięci mieliśmy wciąż urwane koło w Estonii jak i świadomość, że mamy tylko jedno koło zapasowe do dwóch przyczep. Jednak nie po to przejechaliśmy tyle kilometrów, aby rezygnować w połowie drogi. Jak dookoła Bałtyku to tylko przez Laponię.
8
Tornio – kraina Laponii – Finlandia
Zanim dojechaliśmy do zaczarowanej lapońskiej krainy, zatrzymaliśmy się na chwilę w mieście Jakobstad, jednym z najważniejszych ośrodków kultury szwedzkiej w Finlandii, gdzie po szwedzku mówi większość mieszkańców. Zresztą cała północna część wybrzeża Bałtyku po stronie fińskiej jest zamieszkała w większości przez ludność pochodzenia szwedzkiego, i dlatego można się zdziwić, gdy usłyszy się inny język. Miasto wydawało się bardzo spokojne i senne. Z przewodnika dowiedzieliśmy się, że posiada wiele muzeów, więc postanowiliśmy zwiedzić jedno z nich i wybór padł na Jakobsbstads Museum, ukazujące historie miasta.
W biurze informacji turystycznej zaopatrzyliśmy się w foldery i szczegółowe mapy, i wyruszyliśmy do Kokkoli w dalszą podróż przez Archipelag Siedmiu Mostów. Archipelag nie wzbudził w nas zachwytu, bowiem trasa przebiegała przez duże fińskie wyspy i jedyny kontakt z morzem był w momencie przejazdów przez mosty, więc pewnie właśnie dlatego w nazwie archipelagu owe mosty zostały zaakcentowane. Możliwe, że atrakcyjność tego miejsca można ocenić dopiero od strony morza, korzystając z rejsów statków wypływających z pobliskiej Kokkoli. Planowaliśmy się zatrzymać w Kokkoli na nocleg, ale deszczowa pogoda i tym razem zniechęciła nas do kąpieli, jak i do zwiedzania miasta, które bogate jest w szereg atrakcji. Ograniczyliśmy się do spaceru po okolicznych piaszczystych plażach pomiędzy kolejnymi ulewami i pojechaliśmy dalej.
Laponia… nie wiem co jest w tym słowie, że jak za sprawą magicznej różdżki wszystko wygląda inaczej… i lasy, i rzeki, i wszystko, co jest wokół. Może to bezkresne dzikie tereny, których coraz mniej. Może świadomość, że za zakrętem będzie stało stado reniferów. Jedno jest pewne – mało które słowo wprawia mnie w taki zachwyt. Kiedy kilka lat temu w drodze na Nordkapp jechaliśmy przez Laponię, nie sądziłem, że tu tak szybko wrócę. Niestety znów na krótko, tym razem ocierając się o jej południowe tereny. Mimo to warto było… nawet dla tych dwóch reniferów, które spotkaliśmy w momencie, gdy straciliśmy nadzieję na ich zobaczenie. Ich widok bardziej cieszył niż te kilkaset spotkanych podczas ostatniej wyprawy.
Zanim dojechaliśmy do północnych krańców Zatoki Botnickiej przejeżdżaliśmy przez fragment trasy powyżej Oulu, którą pokonywaliśmy kilka lat temu. Widzieliśmy te same miejsca, które przez dłuższy czas wspominaliśmy, oglądając fotografie. Teraz znów mogliśmy je zobaczyć na własne oczy. Wspomnienia wracały. Przyszła nawet przez chwilę myśl, czy może nie zboczyć z trasy i ponownie odwiedzić Św. Mikołaja w Napapiiri. Drogowskazy zachęcały bowiem niewielką liczbą kilometrów do przejechania, a bliskość kręgu polarnego na każdym kilometrze dawała się odczuć.
Zatrzymaliśmy się w niewielkim lapońskim miasteczku Tornio, na granicy Finlandii i Szwecji, w najdalej wysuniętym na północ punkcie Bałtyku. Patrząc na mapę, w tym miejscu nastąpiło „przełamanie” naszej trasy i już było w dół, co nie znaczy, że łatwiej… (z pewnością już mniej było kilometrów przed, niż za nami, więc myśl o odwrocie w przypadku awarii powoli nas opuszczała).
Odwiedziliśmy również Kukkolę, gdzie rzeka Torne na odcinku 3.5 km znacznie obniża swój nurt, tworząc przepiękne kaskady. Tu poczuliśmy dzikość i potęgę lapońskiego krajobrazu. Żal było odjeżdżać lecz tym razem wierzyłem, że skoro jestem tutaj po raz drugi możliwe, że przyjadę ponownie…
Kraina Laponii – Norrland – Szwecja
Ponieważ Fińskie Tornio leży na granicy ze Szwecją po paru kilometrach byliśmy już w szwedzkiej Laponii.
Laponia jest ostatnią z dzikich krain w Europie. Można powiedzieć bezludna, gdyż średnie zaludnienie wynosi 2 ludzi/km2. W Laponii znajduje się wiele parków narodowych i setki kilometrów szlaków turystycznych. Na drogach można spotkać częściej renifery niż ludzi.
To doświadczenie mieliśmy po poprzedniej wyprawie na Przylądek Północny, ale z czasem traciliśmy nadzieję na tak liczny kontakt z tymi sympatycznymi stworzeniami. Oprócz tej parki, o której pisałem wcześniej nie spotkaliśmy tym razem żadnego renifera.
Odkąd wjechałem do Laponii miałem wielką chęć zwiedzić jakieś muzeum poświęcone lapońskiej historii i tradycji Saamów. Rdzennymi mieszkańcami Laponii są bowiem Saamowie, którzy stanowią jedną z najstarszych grup etnicznych w Europie. Większość z nich żyje w północnej Norwegii, Szwecji, Finlandii oraz na Półwyspie Kolskim w Rosji. Zdawałem sobie sprawę, że im bardziej na północ, tym większa szansa na poznanie tradycji tych mieszkańców, ale nasza droga kierował się już tylko na południe przez terenu Norrlandu i czułem, że z każdym kilometrem ta szansa maleje.
Ostatnia nadzieja była w mieście Luleå, w którym to zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę. Miasto położone jest nad północną częścią Zatoki Botnickiej. Starówka została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Nad miastem góruje katedra, która jest jedną z największych świątyń Norrlandu i najdalej wysuniętą na północ katedrą w Szwecji.
Po dłuższym spacerze udaliśmy się do Norrbottens Museum, gdzie mieliśmy nadzieję na kontakt z lapońską kulturą, o czym informował nas przewodnik.
Przyznam, że spodziewałem się czegoś innego. Czułem niedosyt mimo że zabawa była przednia, bowiem można było przebrać się w dawne stroje i na chwilę odegrać role mieszkańców z dawnej epoki. Lapońskich akcentów było za mało…,nie zdawałem sobie sprawy, że dopiero w Sztokholmie w Nordyckim Muzeum będę mógł do woli nacieszyć oko.
9
Wysokie Wybrzeże – Norrland – Szwecja
Norrland to północna część Szwecji, a jednym z ciekawszych terenów Norrlandu jest fragment wybrzeża Zatoki Botnickiej, zwanej Wysokim Wybrzeżem (Höga Kusten), które dzięki swym walorom zostało wpisane na listę UNESCO. Miejsce to przypomina norweskie fiordy, wcinające się głęboko w wypiętrzony przez lodowce ląd. Setki wysepek dodatkowo zwiększają atrakcje tego miejsca. Wszechobecne kolorowe domki z dominacją czerwieni sprawiają, że porównanie do klimatów norweskich jest jak najbardziej właściwe.
Miejsce to przyciąga wielu turystów, jednak w porównaniu z innymi miejscami wciąż czuć wszechogarniający spokój i ciszę. Postanowiliśmy tam zanocować, a następnego dnia zwiedziliśmy okoliczne tereny wybrzeża, zapuszczając się w bałtyckie zatoczki.
Kolejną miejscowością, jaką zwiedziliśmy był Hudiksvall, będący najstarszym miastem Norrlandu. Przewodnik zachęcał do zwiedzenia dzielnicy Möljen ze starym portem, w który czerwienią przyciągają domki rybackie oraz magazyny. Przyznam się, że na swoich wyprawach oprócz smakowania każdej chwili niezależnie od jej trudności, zawsze szukam miejsc godnych sfotografowania i właśnie to miejsce całkowicie mnie wciągnęło. Czasami rodzina rozpoznaje bez słów, kiedy bardzo zależy mi na zdjęciach, i wówczas pozwalają mi się realizować, a sami w spokoju zwiedzają okolicę, będąc w zasięgu mojego wzroku. Tym razem też tak było, dzięki czemu mogłem bez stresu czekać na najlepsze na tamtą chwilę światło. Niestety i z tego miejsca trzeba było wyruszyć w dalszą podróż…. przed nami był Sztokholm.
10
Sztokholm – Szwecja
Od ostatniej przygody w Estonii (gdy straciliśmy koło), przejechaliśmy te kilka tysięcy kilometrów z ciągłą świadomością posiadania tylko jednego koła zapasowego do przyczepy i spodziewaliśmy się w każdej chwili, że będzie trzeba je użyć. I tak też się stało kilkadziesiąt kilometrów przed Sztokholmem, kiedy ponownie wjechaliśmy na kawałek remontowanej autostrady. Tym razem jadąc za Sławkiem, zauważyłem, że coś jest nie tak. Miałem z nim ciągły kontakt przez radiotelefon, więc mogłem kontrolować sytuację. W momencie, gdy zdobyłem pewność, że jedzie na feldze, zarządziłem postój. Niestety i tym razem wymiana koła nie była taka prosta. Zapieczone śruby sprawiły, że o mały włos nie wezwaliśmy pomocy, w ramach posiadanego ubezpieczenia. Ale i tym razem przyszedł z pomysłem Sławek, widząc, że moje próby obciążenia klucza własnym ciężarem, spaliły na panewce, ponieważ klucz wciąż spadał ze śruby. „Podłóż książki” to był ten pomysł, który sprawił, że można było poradzić sobie z problemem. I tak po wymianie koła, już bez dodatkowej rezerwy, dojechaliśmy do Sztokholmu.
W stolicy Szwecji jeszcze nie dane nam było być. Ale Sławek ze swoją rodziną rok temu zwiedzili to miasto, podróżując samodzielnie z przyczepą przez Norwegię i Szwecję. Znali już kemping, na którym postanowiliśmy się zatrzymać na kilka dni. Na miejscu niestety okazało się, że kemping był przepełniony, co na warunki skandynawskie bardzo nas zadziwiło. Na szczęście w recepcji pracował Polak, który zaproponował nam nocleg przed terenem kempingu, ale umożliwił korzystanie z sanitariatów. Dodatkowo umówił nas na następny dzień z wulkanizatorem, ponieważ naszym priorytetem było skompletować ogumienie do przyczep.
Następnego dnia pojechaliśmy ze Sławkiem na lekko we wskazane miejsce. Moje próby wytłumaczenia z jakim problemem przyjechaliśmy, skończyło się tym, że pan mechanik zaczął mówić po polsku. Okazało się, że jego rodzice są Polakami i opanował język perfekcyjnie. Mieliśmy znów szczęście, trafiając na dobrego człowieka, który załatwił nam wszystko, i to w dobrej cenie. Sławek od tego momentu w przyczepie miał dwie nowe opony i znów odzyskaliśmy koło rezerwowe. Zakup drugiej felgi był na ten czas niemożliwy.
Zwiedzanie miasta zaczęliśmy od wykupienia na dwa dni tzw. Karty Sztokholmskiej. Był to niespodziewany wydatek kilkuset złotowy, ale po przeanalizowaniu wydatków, jakie mogliśmy ponieść dla czteroosobowej rodziny okazało się, że koszt ten szybko się zwrócił. Karta ta zapewnia bezpłatny transport komunikacją miejską, łącznie z rejsem stateczkami wycieczkowymi oraz wstęp do 75 muzeów i ciekawych miejsc. Dawało nam to również komfort czasowy, ponieważ nie musieliśmy szukać kas biletowych.
Pierwsze kroki uczyniliśmy w stronę hali Erickson Globen największego kulistego budynku na świecie. Skorzystaliśmy z możliwości podziwiania panoramy miasta, wyjeżdżając na górę kopuły oszkloną windą – również kulistą.
Udaliśmy się następnie do Szwedzkiego Muzeum Fotografii – Fotografiska. Dla mnie szczególnie był to ciekawie spędzony czas, bowiem wystawę swoich fotografii miał Nick Brandt, który jest mistrzem fotografii dzikiej przyrody, a ta dziedzina jest mi szczególnie bliska.
W drodze powrotnej zwiedziliśmy Stare Miasto (Gamla stan). Spacer bardzo urokliwymi średniowiecznymi uliczkami pomiędzy zabytkowymi domami był wyjątkowy.
Podobno starówka cudem ocalała, kiedy to na początku ubiegłego stulecia władze kazały usunąć w mieście stare budynki, aby zrobić miejsce dla nowoczesnej architektury. Ze względu na mnogość atrakcji nie będę przepisywał tutaj przewodnika, ale warto go posiadać, będąc w tym miejscu, aby nie przeoczyć tych najważniejszych. Na uwagę zasługuje największy na świecie pałac Kungliga Slottet wykorzystywany wciąż przez głowę państwa. Nie zwiedziliśmy jego wnętrza, ale sam spacer dookoła pałacu wymagał dobrej kondycji. Do pałacu przytulony jest XII wieczny kościół św. Mikołaja (Storkyrkan), który dla Szwedów ma duże znaczenie, ponieważ to tutaj odbywały się wszystkie uroczystości dworskie i to od tego kościoła zaczęła się dominacja luterańska.
Warto również zwiedzić średniowieczny Główny Rynek (Stortoret) z kolorowymi kamienicami. Znajduje się tu również budynek Akademii Szwedzkiej, która co roku ogłasza laureatów nagrody Nobla. Spacer po Starym Mieście uskutecznialiśmy aż do późnych godzin wieczornych i tak skończył się drugi dzień pobytu w tym pięknym mieście.
Następnego dnia udaliśmy się ponownie na Stare Miasto, aby tym razem podziwiać to miejsce w promieniach słońca. Skusiliśmy się też na rejs statkiem, który umożliwił nam inny punkt widzenia, równie atrakcyjny jak z lądu. Pogoda dopisywała i chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej szczególnie, że i tym razem postanowiliśmy spędzić na zwiedzaniu cały dzień.
Głównym punktem było Muzeum Nordyckie (Nordiska museet). W ogromnym gmachu przypominającym pałac umieszczono ponad 1.5 miliona eksponatów ukazujących szwedzką tradycję. Dla mnie głównym celem była część muzeum poświęcona Laponii i Saamom – mieszkańcom tej krainy. Dopiero tutaj mogłem do woli cieszyć oczy.
Kolejnym muzeum, które zwiedziliśmy było Vasamuseet, w którym głównym eksponatem jest XVII wieczny okręt wojenny, który zatonął w zatoce w Sztokholmie na oczach króla, podczas pierwszego rejsu na wojnę z Polską. Galeon „Vasa” wydobyty został po 300 latach i zachwyca swoim ogromem i kunsztem wykonania.
Nie mogliśmy też ominąć skansenu, pierwszego na świecie muzeum etnograficznego na wolnym powietrzu. Podobnie jak w skansenie w Oslo, tak i tutaj jest tradycja prezentowania historii przez poprzebieranych pracowników, którzy wprowadzają skutecznie w dawne skandynawskie klimaty.
W pobliżu skansenu jest również najstarsze wesołe miasteczko w Szwecji Gröna Lund Tivoli z 1882 roku. I tutaj postanowiliśmy na koniec dnia zawitać i zaliczyć szaloną kolejkę wydzierającą okrzyki z piersi… (ja się nie odważyłem). Klimatu wszystkich tych miejsc nie oddadzą ani słowa ani zdjęcia. Napisane krótko, a w rzeczywistości poświęciliśmy im cały dzień.
Kolejnego dnia zaplanowaliśmy wyjazd w dalsza drogę, ale dopiero popołudniową porą. Zdążyliśmy jednak zwiedzić Dom Motyli, w którym mogłem do woli poświęcić się fotografii tych pięknych owadów, żyjących na ograniczonej wolności, ale jednak żyjących. Wrażenie było niezapomniane, gdy motyle różnych gatunków latały pomiędzy zwiedzającymi, a czasem przysiadały na nich.
Czas było wyruszać w dalszą drogę. Czuliśmy już cywilizację i bliskość promów, które w razie awarii umożliwiłyby w miarę bezproblemowy powrót do Polski. Dokładnie rok temu Sławek w tym rejonie miał awarię auta i musiał korzystać z przeprawy. Na szczęście było to pod koniec wyprawy, więc zostały tylko pozytywne wspomnienia.
Vimmerby – Świat Astrid Lindgren
Już wcześniej kiełkowała w nas myśl, aby jadąc od strony Sztokholmu zawitać do miasteczka Vimmerby, w pobliżu którego urodziła się Astrid Lindgren, znana autorka książek dla dzieci. Myśl ta, jak często u nas bywa, przeobraziła się w rzeczywistość – i tak odwiedziliśmy Świat Astrid Lindgren (Astrid Lindgrens Värld). Ogromny park podzielono na części, z której każda poświęcona jest oddzielnej książce. Można spacerować po miniaturowym mieście, w którym mieszkali bohaterowie opowiadań, ale także poczuć się znów malutkim w ogromnych komnatach.
Dla nas najbardziej ekscytującym było spotkanie Pippi Langstrumpf, czyli Fizi Pończoszanki (ta nazwa jakoś słabiej się przyjęła), bohaterki naszego dzieciństwa. Wszystkie dziewczyny w ramach solidarności z bohaterką zaplotły sobie warkocze.
Zaglądnęliśmy oczywiście również do Bullerbyn oraz odwiedziliśmy Karlssona z dachu. Miło spędzony dzień na chwilę pozwolił cofnąć się w czasie, i do tej pory nie wiem do końca kto miał większą frajdę… my czy nasze dzieci.
11
Olandia – Szwecja
Czy jest możliwe, żeby bałtycki krajobraz przypominał ten z nad Adriatyku? Tak… jeśli się dobrze poszuka. Tak jest właśnie na szwedzkiej wyspie Olandii. Są tu plaże zarówno piaszczyste jak i kamieniste, a woda jest przejrzysta na kilka metrów w głąb i przybiera niekiedy kolor turkusowy. Tutaj właśnie planowaliśmy się zatrzymać na dłużej, aby zregenerować siły i wykorzystać piękną pogodę. Panujące warunki pogodowe nie zaskoczyły nas, ponieważ Olandia zwana jest też „wyspą słońca i wiatrów”, z tego powodu można tam spotkać przydrożne wiatraki, których kiedyś było tysiące. Do dnia dzisiejszego pozostało ich kilkaset, ale i tak nadają temu miejscu niespotykany charakter. Zresztą o wyjątkowości tego miejsca świadczy fakt, że zostało wpisane na listę UNESCO.
Wyspa ma długość około 130km i połączona jest z lądem 6 kilometrowym mostem. Wjechaliśmy na nią późnym popołudniem i pierwszy nocleg postanowiliśmy spędzić na dziko. Dojechaliśmy na północny kraniec wyspy, zatrzymując się tuż nad morzem, w bajecznym miejscu zwanym Polami Neptuna (Neptuni Åkrar). Akurat zdążyliśmy na zachód słońca i widok ten długo pozostanie w mej pamięci.
Nad ranem nie marnowałem czasu. Wybrzeże tym razem ani nie piaszczyste, ani kamieniste, tylko zbudowane z wielowarstwowych płyt, niekiedy porozrzucanych, co rusz omywanych przez fale Bałtyku, sprawiło że zatraciłem się na dobre w uwiecznianiu ich piękna moim aparatem. Tego rodzaju formacji skalnych nie spotka się nigdzie indziej tylko tutaj.
Podobne wrażenie ma się, podziwiając w Byrums Sandvik wyrzeźbione przez morze w wapieniach ordowickie raukary sprzed 500mln lat. To tutaj zobaczyłem dno Bałtyku kilka metrów pod powierzchnią wody.
Warto pojechać na sam północny kraniec wyspy, aby wyjść na latarnię morską Lange Erik i podziwiać widoki z wysoka.
Na każdym kroku można spotkać ślady Wikingów m.in. kamienie runiczne, kamienne kręgi, kurhany i cmentarzyska. Najstarsze miejsce pochówku wikingów znajduje się w Gettlinge, w południowej części wyspy.
Olandia to także wyspa o wielu znamionach historycznych. Są tu pozostałości grodzisk z epoki żelaza, najstarszy z połowy I wieku, inne z IV w. Niewątpliwą atrakcją jest XII wieczny zamek Borgholm Slotts położony w pobliżu Borgholm – stolicy Olandii. Borgholm również polecam zwiedzić ze względu na kolorową skandynawską architekturę.
Wśród fortów wyróżnia się Eketorp Borg z IV wieku n.e., które obecnie jest „żywym muzeum”, gdzie turyści mogą przebierać się w stroje z epoki i na chwilę cofnąć się w czasie. Nam nie dane było tego zakosztować, ponieważ trafiliśmy na dzień wolny, ale za to mogliśmy w spokoju przespacerować się pomiędzy chatami grodu.
Jeśli chodzi o wiatraki, to oprócz tych pojedynczych przydrożnych, warto zwiedzić Störlinge Kvarna tzw Młyny w Störlinge. Jest to największe na wyspie skupisko wiatraków, dokładnie jest ich siedem.
Największym natomiast wiatrakiem w Skandynawii i jednym z największych na świecie jest wiatrak z XIX wieku Sandviks Kvarn o 24 metrowej rozpiętości ramion.
Na naszej drodze stanął również średniowieczny kościół obronny z 1130 roku Källa Öderkyrka z surowym wykończeniem i kamiennymi grobami otaczającymi kościół.
Zwiedziliśmy również rezerwat zwany Puszczą Trolli (Trollskogen). Na dużym terenie leśnym poprowadzone są o różnej długości szlaki, pozwalające podziwiać stare sosny i dęby powyginane w ciekawe kształty, sprawiające, że przy odrobinie wyobraźni można na chwilę poczuć się jak w świecie trolli.
Miejsc ciekawych z pewnością znalazłoby się więcej. Oprócz zwiedzania chcieliśmy też wypocząć, zatrzymując się tym razem na dobrze wyposażonym kempingu. Mimo słonecznej pogody dawał się we znaki wiatr, ale i to nie powstrzymało nas od wytęsknionej kąpieli, o której mogliśmy zapomnieć na dalekiej północy.
12
Kopenhaga – Dania
Po kilku dniach odpoczynku wyruszyliśmy w stronę Kopenhagi. Chcieliśmy zwiedzić stolicę Danii bardziej dokładnie, ponieważ kilka lat temu, wracając z Przylądka Północnego, zatrzymaliśmy się tylko na chwilę. Zanim dojechaliśmy na miejsce, los sprawił, że zatrzymaliśmy się na jeden dzień w szwedzkim mieście Lund. Tak naprawdę to Ania… żona Sławka, przyczyniła się do tego, bowiem w ostatniej chwili, tuż przed zjazdem z autostrady, zauważyła że przejeżdżamy przez miasto, w którym znajduje się warta zwiedzenia katedra (Domkyrkan) z XII wieku, pod wezwaniem św. Knuta i Wawrzyńca. Jedyna w Szwecji wybudowana w stylu romańskim. Jeden sygnał przez radiotelefon i nie trzeba było nam powtarzać. W ostatniej chwili wykonaliśmy skręt i wjechaliśmy w miasto. Na tym właśnie polega przyjemność takiego podróżowania, gdy do końca nie wiemy, gdzie nas los pokieruje. Ponieważ był już wieczór, znaleźliśmy tylko w miarę przyjazne miejsce do przenocowania i postanowiliśmy miasto, a w szczególności katedrę, zwiedzić dnia następnego. Katedra okazała się imponujących rozmiarów. Nad miastem górują jej dwie bliźniacze wieże. Wnętrze jest bardzo skromne i surowe.
Na uwagę zasługuje XV wieczny zegar astronomiczny „Horologum mirabile Ludense” oraz ambona, będąca jednym z najwspanialszych dzieł nordyckiego renesansu.
Niesamowite wrażenie robi krypta oparta na osiemnastu romańskich kolumnach, niezmieniona od 800 lat.
Po wyjściu z katedry uskuteczniliśmy miły spacer po mieście, a następnie wyruszyliśmy w dalsza drogę.
Kopenhaga leży na duńskiej wyspie Zelandia i żeby dojechać do stolicy od strony Szwecji trzeba przejechać przez Øresund – most rozciągający się między brzegami Danii i Szwecji. Jest to najdłuższy most na świecie łączący dwa państwa. Jedno przęsło ma długość pół kilometra. Na 160 stalowych linach podwieszono 1900 metrów drogi i torów kolejowych. Całkowita długość przeprawy składającej się z mostu, sztucznej wyspy i tunelu wynosi 14 km.
I tym razem, w kolejnej już skandynawskiej stolicy, okazało się, że kempingi są przepełnione. Polecili nam nocleg w miejscu oddalonym od Kopenhagi o niecałe 15 km. Tak też uczyniliśmy. Kemping okazał się bardzo atrakcyjny, mimo że daleko od morza. Zresztą i tak wtedy morze było bardzo wzburzone, więc choć mieliśmy słoneczną pogodę, o kąpaniu nie było mowy.
Najważniejszym w Kopenhadze miejscem do zwiedzania jest Indre By – dzielnica w centrum miasta, pełna zabytków sieć uliczek o specyficznej atmosferze. Mimo że można odnieść wrażenie, że większość mieszkańców porusza się po mieście na rowerach, to jednak można bez problemu najciekawsze miejsca zwiedzić piechotą. Podobnie jak w Sztokholmie, tak i tu konieczny jest kieszonkowy przewodnik. Warto zwiedzić malowniczy Nowy Port (Nyhawn), gdzie wzdłuż XVII wiecznego kanału zacumowane są jachty, a na sąsiadujących uliczkach tętni życie.
Wzdłuż kanału ciągnie się długi szereg kamienic o jaskrawych kolorach, nadając temu miejscu niespotykany klimat. W jednej z nich przed laty zamieszkał Andersen. W mieście jest muzeum poświęcone Andersenowi, które postanowiliśmy zwiedzić.
Całego dnia poświęconego na spacerowanie nie da się opisać… tej atmosfery trzeba samemu zakosztować.
Następnego dnia zwiedziliśmy tez bardzo ciekawe miejsce w Kopenhadze, o którym dowiedzieliśmy się z przewodnika. Wolne Miasto Christiania o powierzchni 40 hektarów, otoczone murem, które zostało stworzone 30 lat temu przez hipisów, bezdomnych i narkomanów. Christiania jest całkowicie samorządna i niezależna od rządu Królestwa Danii. Posiada swój kodeks praw. Na uliczkach i straganach kwitnie handel m.in. lekkimi narkotykami. Wszelkie próby uregulowania tego procederu nie powiodły się, a na prośbę władz o prowadzenie handlu w sposób mniej widoczny handlarze dla żartu poprzebierali się w ubrania maskujące. Oczywiście sam spacer z naszymi rodzinami przez tę dzielnicę był bardzo ciekawym doświadczeniem. Niestety zakaz fotografowania sprawił, że wszystko zostało w pamięci, a jedyną pamiątką była fotografia przed wejściem do tej oryginalnej na skale światową dzielnicy.
I tym razem nadszedł koniec, i trzeba było wracać. Niestety nie zdążyliśmy daleko ujechać. Awaria silnika w moim aucie sprawiła, że trzeba było resztę planów odłożyć. Pół dnia oczekiwania na pomoc z Polski i powrót w samochodzie zastępczym. Szczęście w tym, że do naszych przyjaciół w Polsce było dokładnie 1000 km, a na tyle właśnie miałem zapewnione holowanie w moim ubezpieczeniu. Pech natomiast polegał na tym, że dopiero, gdy zgłaszałem awarię okazało się, że holowanie nie dotyczy przyczepy, a o tym zapewniał mnie przed wyjazdem mój ubezpieczyciel. Słono kosztowało mnie zaciągnięcie naszego domku na kółkach do kraju. Po drodze jeszcze przygoda z kapciem w mojej przyczepie, kiedy to pan holujący mój samochód i przyczepę postanowił pojechać najpierw do Szczecina, aby tam zamienić się z innym kierowcą, a nam kazał jechać z jedyną rezerwą przyczepową do naszych przyjaciół pod Zieloną Górą. Założenie, że skoro do tej pory u mnie nie było kapcia to i przez następne setki kilometrów też nie będzie, było bardzo błędne. Musieliśmy ze Sławkiem zawrócić i udać się również w stronę Szczecina, aby pomóc tym razem ekipie holującej. W Szczecinie wymieniłem wszystkie opony na nowe. Kupiłem nawet felgę, aby mieć w końcu swoją rezerwę. U naszych przyjaciół w Szprotawie spędziliśmy cały tydzień, za co jeszcze raz im dziękuję… za opiekę i pomoc. Sławek wrócił do Rzeszowa, a ja zająłem się naprawą auta. Udało mi się kupić dobry silnik, który służy mi do tej pory.
Po remoncie wróciliśmy z duszą na ramieniu do domu, przemierzając cała Polskę wszerz. Transplantacja silnika mogła się skończyć w każdej chwili awarią, ponieważ nie miałem czasu na przetestowanie auta. Na szczęście czekał Sławek gotowy przyjechać z pomocą. Mimo wielu przygód o różnej skali szczęścia, wróciliśmy rozradowani pełni wspomnień i wrażeń.
Cała wyprawa trwała 22 dni, nie licząc naszego pobytu u przyjaciół w Polsce. Przejechaliśmy około 8 000 km. Jak na wyprawę przyczepową jest to znaczna odległość, ponieważ prędkość poruszania się taboru jest ograniczona. W naszych głowach pozostaną na zawsze piękne wspomnienia, szczególnie, że podparte są fotografią, na którą nie zawsze miałem czas. Dziękuję mojej rodzince za wytrwałość oraz rodzinie Sławka. Co do Sławka, to w sumie brakuje mi zawsze słów. Jego hart ducha mimo niepełnosprawności, co rusz jest dla mnie przykładem do naśladowania i przypomina mi wciąż, że marzenia są po to, aby je spełniać, a blokady mamy tylko w głowie.
Fotorelację z wyprawy można również oglądnąć na stronie: Wyprawa dookoła Bałtyku