Góry Skandynawii, a w szczególności Norwegii były moim marzeniem już od wielu lat. Apetyt na nie wzmógł się, gdy wracając kilka tysięcy kilometrów z Przylądka Północnego, bezustannie kuszony byłem otaczającymi magicznymi krajobrazami górskimi. Wtedy jechałem jednak z rodziną i cel podróży był daleki od wspinaczek, które chodziły mi po głowie. Wiedziałem jednak, że któregoś dnia tu wrócę z nastawieniem wyłącznie eksploracji górskiej. Tak też się stało. Po 4 latach był już plan, który skrystalizował się również w głowie mojego brata Mateusza i kolegi Staszka. Plan był prosty. Początkiem sierpnia 2017 roku wyjedziemy na 2 tygodnie w Góry Jotunheimen. Plan zakładał głównie wejście na Galdhopiggen (2469 m n.p.m.) będący nie tylko najwyższym szczytem Norwegii, ale również całej Skandynawii. Oprócz najwyższego wierzchołka mieliśmy zobaczyć jak najwięcej (w zależności od panujących na miejscu warunków). Gdy zagłębialiśmy się w dostępnej literaturze na temat Parku Narodowego Jotunheimen, pojawiła się chęć przejścia również grani Besseggen i ujrzenia turkusowego koloru Jeziora Gjende.
(Fot. Rejony, które ostatecznie zwiedziliśmy: 1-Park Narodowy Jotunheimen, 2-Masyw Trolli, Dolina Romsdalen, Ściana i Droga Trolli, 3-Hemsedal).
Plan był nakreślony z grubsza. Najpierw musimy dostać się do bazy w Spiterstulen u podnóża Galdhopiggena, a reszty dowiemy się na miejscu. I tak też się stało. Jeśli ktoś pomyśli, że taka wyprawa wymagała wielkich wysiłków logistycznych – to jest w błędzie. Każdy z nas miał mieć swój namiot i większość wyposażenia biwakowego, którego przez lata sporo się uzbierało, więc z tym nie było problemu. Mapy mieliśmy zdobyć na miejscu, ponieważ jedyne dostępne w kraju bazowały na źródłach internetowych i nie były zbyt dokładne. Najważniejszym było zaplanować wyżywienie i zakupić je w Polsce, ponieważ ceny norweskie są nieporównywalnie wyższe. Żeby nie wykonywać zbędnych działań przy wielokrotnym przepakowaniu auta, postanowiliśmy zakupy zrobić w dniu wyjazdu. Tak naprawdę dopiero chodząc pomiędzy półkami, podejmowaliśmy decyzję o konieczności zakupów konkretnych produktów, co może świadczyć o stopniu naszego wyluzowania. Kilka godzin później wsiedliśmy do auta zapakowanego po dach i wyruszyliśmy w podróż.
(Fot. Samochód zapakowany po dach…można więc ruszać)
Do przejechania mieliśmy 2500 km. Okazało się, że po 22 godzinach jazdy (z przerwami tylko na tankowanie) byliśmy już w pobliżu celu. Mimo że miałem dwóch zmienników dałem radę dojechać samodzielnie. Wbrew pozorom, kierowca skoncentrowany na drodze, lepiej znosił trudy podróży niż pasażerowie, którzy ze względu na brak miejsca nie mieli zbyt wygodnie.
Planując trasę w tak dalekie rejony, główny dylemat polega na tym, czy skorzystać z promu, czy też przejechać lądem przez płatne duńskie mosty. Po wstępnej analizie doszliśmy do wniosku, że przy trzyosobowej grupie przejazd przez mosty jest bardziej opłacalny, mimo że trzeba było nadłożyć dodatkowo około 500 km drogi. Dla mnie najważniejszą zaletą takiego rozwiązania była niczym nie ograniczona wolność, bo w przypadku promów trzeba by byłoby wykupić wcześniej bilety i stawić się na konkretny termin lub ewentualnie ryzykować dłuższym oczekiwaniem na najbliższe wolne miejsca. Przejazd przez mosty jest już sam w sobie atrakcją. Most Dużego Bełtu (Storebælt), w rzeczywistości składa się z dwóch mostów – Mostu Zachodniego (Vestbroen) i Mostu Wschodniego (Østbroen) zbiegających się na wysepce Sprogø. Jego wschodnia część jest najdłuższym mostem wiszącym w Europie i trzecim pod względem długości mostem wiszącym na świecie. Dopiero po wyprawie dowiedziałem się, że przejeżdżaliśmy obok najwyższego punktu w Danii 254 m, a dokładnie taką wysokość mają pylony z których zwieszają się przęsła. Dodatkową atrakcją jest również przejazd mostem Øresund rozciągającym się między brzegami Danii i Szwecji, który jest najdłuższym mostem na świecie łączącym dwa państwa. Oczywiście na całej trasie można znaleźć setki atrakcyjnych miejsc wartych zwiedzenia. Nas jednak interesowało jak najszybciej znaleźć się u celu podróży. Dnia następnego byliśmy już w zaczarowanej Norwegii, powyżej Oslo, około 250 km od celu. Pierwszy biwak mieliśmy nad Jeziorem Mjosa, największym jeziorze w Norwegii.
(Fot. Pierwszy nocleg nad Jeziorem Mjosa)
Zarówno Mateusz jak i Staszek byli pierwszy raz w Norwegii i kątem oka widziałem ich podekscytowanie, które widoczne było również podczas jazdy – słyszałem tylko „patrz tu, patrz tam”. A jest na co zwracać uwagę… nie tylko na drewnianą kolorową architekturę, ale głownie na górskie krajobrazy.
Norwegia zajmuje niewiele większą powierzchnię od Polski, tyle że jest krajem bardzo rozciągniętym i długość z południa na północ wynosi ponad 3000 km. Dodatkowo góry Norwegii zajmują większość powierzchni kraju i nie da się ich nie zauważyć, jak i niekiedy ominąć. Krajobraz jest bardzo zróżnicowany począwszy od niewielkich wzniesień, a skończywszy na strzelistych ośnieżonych wierzchołkach niejednokrotnie wyrastających wprost z fiordów. Tutaj 2000 m n.p.m. to zupełnie coś innego niż w naszych Tatrach. Niektóre szlaki zaczynają się bowiem z poziomu morza. Dodatkowo w górach Norwegii panuje wolność rzadko ograniczona zakazami. Mimo że te najczęściej uczęszczane szlaki są znakowane przez Norweskie Towarzystwo Turystyczne (najczęściej kopczyki z kamieni z namalowaną literą „T” w kolorze czerwonym) to poruszanie się górskim terenem jest dowolne i uzależnione wyłącznie od doświadczenia i wyobraźni turysty.
(Fot. Charakterystyczne oznakowanie szlaku w postaci kopca z wymalowaną literą T)
Wędrując z namiotem lub korzystając z kampera czy przyczepy kempingowej, można praktycznie nocować wszędzie. W Norwegii obowiązuje prawo do nieskrępowanego korzystania z darów natury (allemansretten), które pozwala spędzić w jednym miejscu dwie noce praktycznie wszędzie, nie tylko w parkach narodowych, ale nawet na terenie prywatnym, minimum 150 m od najbliższych zabudowań, ale zaleca się grzecznie zapytać o pozwolenie. Można również korzystać z przydrożnych zielonych zajazdów oraz z kempingów, których cena nie odbiega wcale od naszych krajowych, a standard jest przeważnie o wiele wyższy.
Następnego dnia mielimy do przejechania zaledwie 250 km, ale nie wiedzieliśmy, jakie warunki panują na górskiej kilkunastokilometrowej drodze dojazdowej do bazy w Spiterstulenpołożonej na wysokości 1000 m n.p.m. Woleliśmy mieć zapas czasowy na wszelki wypadek. Zatrzymaliśmy się na chwilę, aby podziwiać turkusowy kolor rzeki Gudbrandsdalslagenpłynącej wzdłuż drogi do Otta oraz w miasteczku Lom, w pobliżu którego odchodzi droga do Spiterstulen.
(Fot. Rzeka Gudbrandsdalslagen)
W Lom zwiedziliśmy zabytkowy kościół typu stav oraz postanowiliśmy zdobyć mapy, co okazało się niemożliwe, bowiem wszystkie zostały wykupione. Pani w sklepie przekonywała nas jednak, że damy radę wyjść na Galdhopiggen bez mapy, co później okazało się prawdą, ale wtedy napawało nas lekkim niepokojem… przynajmniej przez krótką chwilę. Na szczęście mapy były dostępne w wiszącej gablocie i zrobiliśmy sobie na wszelki wypadek zdjęcia.
(Fot. Zabytkowy kościół typu stav w Lom)
W Lom zaczyna się droga Sognefjell nr 55 tzw. „Droga przez dach Norwegii”, która objeżdża Góry Jotunheimen od północnego zachodu. Jest to alternatywa dla tych, którzy lubią oglądać góry, nie wychodząc z auta. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że za kilka dni wracając, będziemy nią jechać. Od głównej drogi nr 55, kilka kilometrów od Lom, ma początek płatna droga górska do bazy w Spiterstulen. Opłaty dokonuje się w bazie, w recepcji głównego schroniska. Droga jest wąska i niekiedy kamienista, z licznymi mijankami. Trzeba być uważnym i obserwować zawczasu drogę, czy coś nie jedzie z naprzeciwka, żeby później nie robić zbyt długiego wycofu.
(Fot. Obszar Parku Narodowego Jotunheimen: 1-rejon Spiterstulen, 2-rejon Gjendesheim)
Park Narodowy Jotunheimen (w wolnym tłumaczeniu Dom Olbrzymów) jest bardzo popularnym i najczęściej odwiedzanym przez turystów parkiem w Norwegii ze względu nie tylko na dostępność i położenie blisko cywilizacji, ale również występowanie w nim ponad 250 szczytów powyżej 1900 m n.p.m. W szczególności przyciąga ten najwyższy szczyt Norwegii – Galdhopiggen (2469 m n.p.m.).
W Spiterstulen można było już poczuć górski klimat. Mimo że był to początek lipca, bardzo szybko zamieniłem krótkie na długie spodnie i tak już zostało do końca pobytu. Pogoda nas nie rozpieszczała. Temperatura wahała się od minusowych w wyższych rejonach, do +8 na poziomie biwaku. Padał często deszcz i dało się odczuć wszechogarniającą wilgoć, szczególnie w momencie zakładania ubrań każdego poranka. Spaliśmy bowiem… w namiocie – jak męska przygoda to na całego, bez wygód, aby wzbudzić w sobie pierwotne instynkty, przygaszone życiem w mieście. Nie goliliśmy się i z czasem zaczęliśmy też tolerować swoje „zapachy”.
Baza w Spiterstulen jest rozbudowana. Składa się z wielu drewnianych budynków charakterystycznych dla architektury norweskiej. Dachy niektórych z nich są porośnięte trawą. Główny budynek stanowi schronisko, w którym można wynająć komfortowe pokoiki. Dla bardziej zaprawionych w boju dostępne jest pole biwakowe, znajdujące się po drugiej stronie potoku, rozmieszczone wzdłuż początku szlaku na Galdhopiggen. Pole biwakowe ma swój budynek gospodarczy wyposażony w jadalnię i prysznice. To było miejsce, w którym spędziliśmy wiele czasu, zarówno przed, jak i po naszych wyprawach, rozkoszując się daniami przywiezionymi z Polski i przygotowanymi przez Mateusza. Od tamtego momentu zacząłem lubić kaszę gryczaną ;).
(Fot. Baza w Spiterstulen)
(Fot. Nasze tymczasowe „domki” rozbite na polu biwakowym w Spiterstulen)
Pierwszego dnia po przyjeździe i rozbiciu namiotów, postanowiliśmy pójść na rekonesans długą Doliną Visdalen. To był nasz pierwszy górski norweski szlak. Czuć było tę wolność i ogromną przestrzeń. Duże wrażenie robiły jęzory lodowca Svellnosbrean spływające spod Galdhopiggena.
(Fot. Wędrówka Doliną Visdalen)
(Fot. Jęzory lodowca Svellnosbrean spływającego spod Galdhopiggena)
W głębi doliny brat zauważył w pewnym momencie zwierzęta, w których rozpoznał renifery. W pierwszej chwili ostudziłem jego zapędy tłumacząc, że swego czasu jadąc na Przylądek Północny, renifery zaczęliśmy dopiero widywać po przekroczeniu kręgu polarnego ponad 1000 km na północ. Natomiast rok wcześniej, jadąc dookoła Bałtyku, mieliśmy szczęście widzieć rodzinkę reniferów dopiero na północy Zatoki Botnickiej. Po wykonaniu zbliżenia w aparacie okazało się jednak, że brat miał rację. Nie doczytałem, że w Parku Narodowym Jotunheimen można spotkać renifery.
(Fot. Pierwsze wyjście i od razu ukazały się renifery)
Cieszyłem się razem z moimi kompanami, ponieważ to był zaczarowany, rzadko spotykany widok, a im udało się to już pierwszego dnia pobytu. Wróciliśmy do namiotów pełni wrażeń. Dnia następnego planowaliśmy zdobyć Galdhopiggen. Mieliśmy nadzieję, że aura będzie nam sprzyjać.
Mimo że wysokość najwyższego szczytu Skandynawii nie jest powalająca, jednak specyfika tych gór sprawia, że idąc na wierzchołek, jest się w krainie śniegu i trzeba kluczyć pomiędzy lodowcami lub niekiedy konieczne jest przejście lodowca z użyciem asekuracji. Wspinając się na wierzchołek Galdhopiggen z bazy w Spiterstulen, trzeba pokonać różnicę wzniesień ponad 1400 m. Jest to dłuższa trasa, ale omija się lodowce oraz szczeliny, przez co nie ma obowiązku wynajmowania przewodnika, jak ma to miejsce w przypadku startu z wyżej położonego schroniska Juvvashytta. (trasa zaznaczona linią przerywaną na prezentowanej poniżej mapie).
(Fot. Trasy zrealizowane w rejonie Spiterstulen: 1-wzdłuż Doliny Visdalen, 2-na szczyt Galdhopiggen)
Na wierzchołek prowadzi znakowany szlak. Należy wypatrywać na kopczykach czerwoną literę T. Można też iść swoją drogą. Tak naprawdę kopczyki pokazują wyłącznie kierunek poruszania, a i tak każdy na własną odpowiedzialność wybiera swój kamień, na który ma stanąć, badając jego stabilność. Trzeba być cały czas mocno skoncentrowanym, niezależnie od doświadczenia.
(Fot. Jeden z wielu kopczyków ustawionych na szlaku, nie zawsze są zaznaczone literą T)
(Fot. Każdy idzie swoją ścieżką, każdy wybiera swój kamień na którym postawi stopę)
Szlak w pierwszej fazie, począwszy od pola namiotowego, pnie się bezlitośnie ostro w górę. W drodze na wierzchołek nie ma miejsc płaskich, gdzie można byłoby uregulować oddech. Jednak dzięki temu, równomiernie „połyka” się wysokość, zbliżając się powoli do celu. Szlak z Spiterstulen prowadzi pomiędzy dwoma lodowcami Svellnosbrean, którego jęzory już podziwialiśmy z dna doliny Visdalen oraz Styggebrean, po którym prowadzi szlak z położonego kilkaset metrów wyżej schroniska Juvvashytta. Idąc granią dzielącą oba lodowce, trzeba również przechodzić przez pola śnieżne.
(Fot. Pola śnieżne niekiedy z oznaczonym szlakiem)
Dzień wcześniej podpytaliśmy schodzących turystów, jakie warunki panują na górze, a ponieważ okazało się, że nie były trudne, więc czekany i większe raki zostawiliśmy w aucie. Z grani widzieliśmy długą kolejkę turystów, idących lodowcem ze schroniska Juvvashytta, powiązanych linami. W takim tramwaju tempo grupy uzależnione jest od kondycji najsłabszego.
(Fot. Widoczna kolejka powiązanych linami turystów przemierzających lodowiec Styggebrean od schroniska Juvvashytta)
Szlak ze Spiterstulen ma kilkaset metrów więcej podejścia w pionie, ale za to cieszyliśmy się z panującej w naszym zespole wolności. Dla mnie osobiście taka opcja była korzystniejsza, ponieważ czułem w kościach „trudy” kilkunastodniowego pobytu na Chorwacji i leżenia na plaży z kufelkiem piwa. Moi kompani wrócili dopiero co z wyprawy w góry Rumunii, więc różnica w kondycji była widoczna gołym okiem.
Na szczycie Galdhopiggena wybudowano malutkie schronisko i dopiero jego widok z daleka może dać gwarancję, że to już ostatnie podejście.
(Fot. Widok na schronisko na szczycie Galdhopiggen – ostatnie podejście)
Po zdobyciu wierzchołka krótka przerwa na odpoczynek i podziwianie sierpniowych krajobrazów, gdy dookoła wszędzie lodowce, a wysokość jak w naszych kochanych Tatrach.
(Fot. Widok ze szczytu Galdhopiggen na lodowiec Styggebrean)
(Fot. Schronisko na szczycie Galdhopiggen)
W drodze powrotnej mieliśmy szczęście ponieważ zapowiadane okno pogodowe się sprawdziło.
(Fot. W górach Jotunheimen można poczuć wolność i wszechogarniającą przestrzeń – widok na lodowiec Svellnosbrean)
(Fot. Droga prowadzi granią między lodowcami Svellnosbrean i Styggebrean)
(Fot. W drodze powrotnej-tym razem otwiera się widok na okoliczne góry)
(Fot. Grań rozdzielająca lodowce)
(Fot. Widok z grani na lodowiec Styggebrean)
Chmury momentalnie się rozwiały, ukazując całe piękno norweskich gór. Takie szczęście mieliśmy też wielokrotnie w późniejszym okresie. Dowiadywaliśmy się w recepcji jaka jest prognoza pogody na dany dzień i staraliśmy się wstrzelić w zapowiadane rozpogodzenie. Wyruszaliśmy i wracaliśmy w chmurach bądź w deszczu, a po drodze będąc gdzieś w górze, udawało się nam chociaż przez chwilę podziwiać widoki. Oczywiście i w przypadku Galdhopiggena przy ostatnim zejściu widzieliśmy nie tylko bazę w Spiterstulen, ale też i nadciągającą deszczową chmurę, która dosięgła nas bardzo szybko, zanim zdążyliśmy dojść do namiotów.
(Fot. Widok na Dolinę Visdalen i bazę Spiterstulen)
(Fot. Widok na Dolinę Visdalen i drogę dojazdową do bazy w Spiterstulen – widać też nadciągające chmury burzowe)
W rejonie Doliny Visdalen można wyjść również na Glittertinden, którego wysokość (2465 m n.p.m.). niewiele odbiega od Galdhopiggena, a niektórzy twierdzą, że jest on wyższy ze względu na zmienną pokrywę śnieżną. Z powodu pogorszenia pogody, postanowiliśmy nie ryzykować. Słyszeliśmy, że ścieżka jest gorzej oznakowana, a widoczność była z każdą chwilą gorsza. Czekanie na poprawę nie miało sensu. Byliśmy głodni innych wrażeń. Góry Jotunheimen to nie tylko Dolina Visdalen. Postanowiliśmy zatem spróbować szczęścia u podnóża grani Besseggen.
Zatrzymaliśmy się na kempingu w Maurvangen blisko Gjendesheim, leżącego na jednym krańcu Jeziora Gjende. Jest to świetne miejsce do eksploracji tego fragmentu gór Jotunheimen.
(Fot. Trasy zrealizowane w rejonie Gjendesheim: 1-Grań Besseggen, 2-Gjendehoe, 3- Heimdalshoe, 4-Rasletinden)
Nie ruszając auta, można tutaj zrealizować kilka ciekawych wycieczek na szczyty o różnej wysokości, w zależności od potrzeb. Niewątpliwie najważniejszym punktem jest grań Besseggen, przyciągająca wielu miłośników gór. Z grani można podziwiać zapierające dech w piersi widoki, a szczególnie na jedno z piękniejszych norweskich jezior – jezioro Gjende o niespotykanym turkusowym kolorze.
Kemping w Maurvangen położony jest przy drodze nr 51 (tzw. Valdresflye, która okrąża Park Narodowy Jotunheimen od południowego wschodu), tuż przy rwącym odcinku rzeki spływającej z Jeziora Gjende.
(Fot. Kemping w Maurvangen)
(Fot. Kemping w Maurvangen–widok na szczyt Veslfjellet, z którego schodzi grań Besseggen)
Kemping był również świetnie wyposażony, chociaż świetlica była o wiele mniejsza niż w Spiterstulen. Mimo to można było i tu znaleźć chwilę wytchnienia oraz nawiązać znajomości przy wspólnych posiłkach. Na szczęście dopiero w ostatni dzień skutecznie zostaliśmy wyparci ze świetlicy przez liczną grupę emerytowanych Czechów, którzy po obfitym grzybobraniu zasiedli gdzie się tylko dało, przygotowując rozmaite grzybowe potrawy. Wspomnieć warto właśnie o niesamowitej ilości grzybów, których nikt w Norwegii nie zbiera. Rejon gór Jotunheimen można nazwać śmiało krainą czerwonego kozaka. Praktycznie człowiek potyka się o nie co krok. Każdy grzyb zachęca, aby go zerwać. Skusiliśmy się pierwszego dnia, dodając grzybki do obiadu, ale później byliśmy już znieczuleni i mijaliśmy je obojętnie. Przynajmniej tutaj mogą sobie rosnąć. Ich los byłby przesądzony, gdyby urosły w Polsce.
(Fot. Wszędobylskie czerwony kozaki )
Następnego dnia postanowiliśmy wybrać się na grań Besseggen, która jest najbardziej popularną trasą w górach Jotunheimen głównie ze względu na zapierające dech w piersi widoki na Jezioro Gjende, przyciągające turystów swym turkusowym kolorem, ale również imponującą długością 19 km, co sprawia, że przypomina norweski fiord. Szlak ma początek w Gjendesheim a kończy się w Memurubu, skąd można statkiem wrócić, płynąc Jeziorem Gjende. Większość wybiera wariant odwrotny – dopływając do Memurubu i nie martwiąc się później, czy statek ich zabierze z powrotem, czy też nie. Niestety pierwszy rejs do Memurubu był na tyle późno, że doszliśmy do wniosku, że się nie opłaca czekać i z samego rana wystartowaliśmy w kiepskiej pogodzie. Stwierdziliśmy, że najwyżej wrócimy szlakiem wzdłuż brzegu jeziora, gdybyśmy się spóźnili na ostatni statek. Według przewodnika czas przejścia trasy Gjendesheim – Memurubu wynosi 6 godzin, a wzdłuż Jeziora na powrót trzeba liczyć 3 godziny. Mieliśmy informacje, że okno pogodowe zrobi się około południa i chcieliśmy w tym czasie być na górze. Szlak ten jest znakowany i jak na warunki norweskie dość cywilizowany i dobrze utrzymany, więc poruszanie się we mgle nie stwarzało problemów.
(Fot. Mimo, że szlak był łatwy zdarzały się trudniejsze odcinki)
Najwyższy punkt trasy to góra Veslfjellet (1743 m n.p.m.). Na wierzchołku jest charakterystyczny duży kopiec z kamieni. Od tego miejsca powoli kształtuje się grań Besseggen, będąca najbardziej eksponowanym na szlaku odcinkiem trasy. Dochodząc do początku grani, liczyliśmy na widoki, jednak bezlitośnie chmury wciąż je zasłaniały… na szczęście do czasu. W jednej chwili prognoza zaczęła się sprawdzać. Chmury zaczęły się rozchodzić, a naszym oczom ukazał się wymarzony widok na Jezioro Gjende.
(Fot. Widok na Jezioro Gjende z górnego odcinka grani Besseggen tuż po rozwianiu się chmur)
Pamiętam tę chwilę wzruszenia, bo przyznam, że powoli traciłem nadzieję, że będzie mi dane ujrzeć to na własne oczy. Kolor jeziora zmieniał się w zależności od kąta padania światła jak i jego intensywności. Kolor Jezioro Gjende zawdzięcza osadom spływającym wraz z wodami topniejących lodowców. Turkusowy kolor Jeziora Gjende kontrastował z granatowym kolorem Jeziora Bessvatnet. Oba jeziora dzieli ponad 300 metrowa różnica wzniesień oraz próg, będący dolnym końcowym fragmentem grani Besseggen.
(Fot. Jezior Gjende po lewej i Jezioro Bessvatnet po prawej różniące się kolorem i wysokością położenia)
(Fot. Jezioro Gjende zmieniające kolor w zależności od padającego światła)
(Fot. Wspinaczka granią Bessegen – w dole statek kursujący pomiędzy Memurubu a Gjendesheim)
(Fot. Widok na Jezioro Gjende z progu Jeziora Bessvatnet)
(Fot. Widok na Jezioro Bessvatnet)
(Fot. Widok na Jezioro Bessvatnet – po prawej widoczny szczyt Veslfjellet wraz z granią Besseggen)
(Fot. Wędrówka z widokiem na okoliczne dwutysięczniki i lodowce)
Przez kolejne kilometry szlak wznosi się aż do Jeziora Bjornboltjonne aż w końcu opada do osady Memurubu, skąd można wrócić statkiem do Gjendesheim. W Memurubu znajduje się schronisko, w którym można poczekać na najbliższy statek. Trzeba się jednak upewnić nie tylko co do godziny, ale też i kierunku rejsu, bowiem Memurubu znajduje się w połowie Jeziora Gjende i część statków płynie również z Gjendesheim dalej do końcowej przystani w Gjendebu. Trzeba wówczas trafić na rejs powrotny.
(Fot. Widok na Jezioro Gjende i Jezioro Bjornboltjonne)
(Fot. Widok na część jeziora Gjende od strony Gjendesheim skąd wystartowaliśmy oraz na okoliczne wierzchołki Gjendehoe i grań Knutshoe)
(Fot. Memurubu – koniec szlaku skąd płyną statki do Gjendehoe)
(Fot. Memurubu – cumujący statek do Gjendehoe)
Następne dni spędziliśmy na eksploracji gór w pobliżu kempingu, mniej znanych, ale równie atrakcyjnych pod względem krajobrazów.
Kolejną trasą był niewielki Gjendehoe, z którego również rozciągał się widok na Jezioro Gjende oraz na grań Besseggen. Słoneczny dzień sprawił, że do bólu zachwycaliśmy się widokami szczególnie, że turkusowy kolor jeziora Gjende nabrał jeszcze większej soczystości aż prawie nienaturalnej. Pamiętam zejście do jeziora na dziko bez szlaku, co też wzmogło poczucie wolności i swobody.
(Fot. Malownicze doliny w drodze na Gjendehoe – w dali grań Knutshoe)
(Fot. Widok na Jezioro Gjende z wierzchołka Gjendehoe – po prawej grań Bessegen)
(Fot. Widok na Jezioro Gjende z wierzchołka Gjendehoe – turkusowy kolor nabiera intensywności)
Kolejnego dnia wyszliśmy na szczyt Heimdalshoe wznoszący się nad kempingiem. Droga w porównaniu z granią Besseggen była trudniejsza i gorzej oznakowana, bowiem w górnym podszczytowym fragmencie szliśmy już swoim wariantem. Nie spotkaliśmy żadnego turysty, a tylko stado reniferów, co skutecznie przypomniało nam w jak zaczarowanym miejscu się znajdujemy. Pogoda była deszczowa i sprawiająca, że wzmogło się poczucie dzikości tych gór.
(Fot. Panorama na okoliczne wzgórza ze stoków Heimdalshoe – od lewej: grań Knutshoe, Gjendehoe, grań Besseggen)
(Fot. Znów spotykamy stado reniferów)
(Fot. Na stokach Heimdalshoe)
(Fot. Obły i bardzo kamienisty wierzchołek Heimdalshoe)
Patrząc z kempingu na południe za Gjendehoe, widać było ciekawą grań Knutshoe. Na nią nie zdążyliśmy wyjść, ponieważ kusiły nas dalsze dwutysięczne ośnieżone wierzchołki. Wybór padł na Rasletinden 2105 m n.p.m.. Szlak zaczynał się na przełęczy Valdresflye w najwyższym punkcie drogi nr 51 w odległości około 10 km od kempingu. Biorąc pod uwagę fakt, że taka odległość zbliżona jest do drogi z Palenicy Białczańskiej do Morskiego Oka, mogliśmy pójść piechotą, ale w końcu autko też trzeba było ruszyć, szczególnie, że dzień wcześnie podjechaliśmy na rekonesans stwierdzając, że jest na przełęczy wygodny duży parking. W rzeczywistości przełęcz Valdresflye jest dużym płaskowyżem z usianymi setkami większych i mniejszych jeziorek.
(Fot. Widok na płaskowyż Valdresflye z setkami jezior)
Droga nr 51 na samej przełęczy jest oznakowana wysokimi tyczkami, które dopiero w zimowych warunkach wyznaczają trasę dla samochodów. W przypadku ciężkich warunków zimowych droga ta jest zamykana.
(Fot. Najwyższy fragment drogi nr 51 na Przełęczy Valdresflye)
Pogoda była idealna. Na przełęczy zanotowaliśmy minusową temperaturę. Niektóre jeziorka były zamrożone, a spacer między nimi przy wschodzącym słońcu był jedną wielką przyjemnością.
(Fot. Płaskowyż Valdresflye)
(Fot. W drodze na Rasletinden)
Szlak dobrze oznakowany, przechodzący w górnych partiach przez pola śnieżne. Z wierzchołka niesamowity widok na większość dwutysięczników o charakterystycznych stępionych wierzchołkach, będących wynikiem działań lodowców w okresie epoki zlodowacenia. To był nasz ostatni szczyt zdobyty w górach Jotunheimen.
(Fot. Widok spod Rasletinden na okoliczne dwutysięczniki gór Jotunheimen)
(Fot. Widoczne ścięte wierzchołki okolicznych szczytów)
(Fot. Zejście przez pola śnieżne)
(Fot. W dali masyw Rasletinden)
Na koniec wyprawy postanowiłem pokazać moim kompanom to, co mnie zachwyciło kilka lat temu, gdy miałem okazję zwiedzać ten piękny kraj. Nie mogło się obejść bez słynnej najwyższej w Europie pionowej ściany Trolli (Trollveggen), na której już kilkadziesiąt lat temu swój kunszt pokazywali nasi polscy wspinacze. Przejazd Drogą Trolli (Trollstigen) też musiał być zaliczony oraz koniecznie trzeba było nakarmić z ręki fiordy… być w Norwegii i nie zobaczyć fiordu to byłoby niedopuszczalne.
Spakowaliśmy nasz tabor i wyruszyliśmy przez Otta (droga nr E6) i Dombas (droga nr E136) do Doliny Romsdalen. Wjazd do doliny jest bardzo spektakularny. Nagle z niewielkich wzniesień tworzą się pionowe ponadtysięczne zerwy ścian masywu Trolli. Dopiero tutaj można było poczuć zalety szklanego dachu w aucie, ponieważ tylko zadzierając głowę, widać było ośnieżone wierzchołki. Ściany wyrastały po obu stronach drogi. Co rusz widać było kilkuset metrowe wodospady, szczególnie aktywne w porze deszczowej.
(Fot. Dolina Romsdalen i wyrastające wprost z drogi kilkuset metrowe ściany masywu Trolli)
(Fot. Dolina Romsdalen)
(Fot. Dolina Romsdalen)
Największą atrakcją jest tzw. Ściana Trolli (Trollveggen) – najwyższa pionowa ściana w Europie o wysokości ponad 1200 m. Kilkadziesiąt lat temu polscy wspinacze udowodnili, że są w czołówce, robiąc pierwsze zimowe przejścia tej ściany. O ich wyczynach zaczytywaliśmy się kiedyś wspólnie z bratem, co również poskutkowało tym, że sami postanowiliśmy rozpocząć górską przygodę, wiążąc się wspólnie liną. Sam fakt przebywania w pobliżu tej ściany to coś niezapomnianego, szczególnie dla tych, którzy czują wyjątkowość tego miejsca. Wracając z Przylądka Północnego dane było mi spać na kempingu pod samą ścianą, w tym samym miejscu, co moi bohaterowie sprzed kilkudziesięciu lat. Wtedy obiecałem sobie, że zabiorę tu kiedyś mojego brata – no i obietnicę spełniłem.
(Fot. Ściana Trolli (Trollveggen) – najwyższa pionowa ściana w Europie)
Zanim jednak rozłożyliśmy namioty zaplanowałem zabrać moich kompanów na przejażdżkę Drogą Trolli (Trollstigen). Przejazd tą drogą jest obowiązkowym punktem dla podróżujących po Norwegii. Droga zaczyna się w pobliżu Ściany Trolli w masywie Trolli i wznosi się na wysokość 852 m n.p.m z poziomu morza, wijąc się ostrymi zakrętami między wodospadami, wśród których najbardziej spektakularny i największy jest wodospad Stigfossen. Na samym początku warto zrobić sobie zdjęcie przy jedynym na świecie znaku: „Uwaga trolle”. Na górze znajduje się parking z siecią sklepów z pamiątkami. Warto pójść na platformę widokową, z której widać w całej okazałości wszystkie zakręty drogi i wodospady.
(Fot. Znak „Uwaga Trolle” na początku Drogi Trolli -Trollstigen)
(Fot. Wodospad Stigfossen)
(Fot. Droga Trolli-Trollstigen)
(Fot. Kręta Droga Trolli-Trollstigen oraz wodospad Stigfossen – widok z platformy)
Ponieważ obiecałem też, że fiordy będą nam jeść z ręki, po osiągnięciu najwyższego punktu Drogi Trolli i uwiecznieniu surowych ośnieżonych wierzchołków masywu Trolli, postanowiliśmy pojechać dalej na północ, zataczając pętlę.
(Fot. Ośnieżone szczyty masywu Trolli na końcu Drogi Trolli)
(Fot. Ośnieżone szczyty masywu Trolli na końcu Drogi Trolli)
Pierwszym ujrzanym fiordem był Norddalsfjorden, który robił wrażenie swoim ogromem.
(Fot. Norddalsfjorden)
Kolejnym byłStorfjorden. W miejscowości Stordal postanowiliśmy upichcić obiadek tuż nad samym brzegiem fiordu. Na szczęście fiord był najedzony i mogliśmy bez obawy napełnić swoje brzuchy przed dalszą podróżą.
(Fot. Obiad na fiordem Storfjorden)
(Fot. Storfjorden)
Podziwialiśmy również fiord Romdalsfjorden wraz z otaczającymi go ośnieżonymi wierzchołkami.
(Fot. Romdalsfjorden)
(Fot. Romdalsfjorden)
W końcu dojechaliśmy z powrotem na kempingu pod Ścianą Trolli. Długie kontemplowanie jej piękna było wystarczającą nagrodą. Nie wspominając o widoku, tuż po otwarciu namiotu o poranku.
(Fot. Widok z namiotu na Ścianę Trolli)
Czas było wracać. W drodze powrotnej postanowiliśmy przejechać drogą Sognefjell (nr 55), o której wspominałem wcześniej. Jest to „Droga przez dach Norwegii” wznosząca się na wysokość 1434 m n.p.m. i omija Park Narodowy Jotunheimen od północnego zachodu. Kolejny raz przejechaliśmy przez miasteczko Lom i minęliśmy wjazd drogi górskiej do Spiterstulen tyle, że tym razem mając bagaż wspomnień, wprawiających nas w świetny nastrój, którego nie zepsuła nawet zła pogoda. Deszcz i duże zachmurzenie nie pozwalało nam podziwiać okolicznych szczytów, a o planowanym biwaku raczej nie było mowy szczególnie, że dawał się we znaki chłód ciągnący od pobliskiego, największego w kontynentalnej Europie lodowca Jostedalsbreen. Postanowiliśmy tu jeszcze kiedyś wrócić, widząc kilka fajnych „miejscówek” do eksploracji górskiej.
(Fot. Przejazd drogą Sognefjell (nr 55) – „Droga przez dach Norwegii”)
(Fot. Okoliczne szczyty schowane w chmurach widoczne z drogi Sognefjell)
Jadąc w stronę Oslo, drogę nr 55 przecina drugi pod względem długości fiord na świecie, najdłuższy w Norwegii i Europie tzw. Sognefjorden (205 km długości). Planując podróż, szczególnie po południowo wschodniej części Norwegii, należy wziąć pod uwagę konieczność korzystania nawet kilkukrotnie z promów przeprawiających podróżnych na drugi brzeg fiordów, co w znacznej mierze obciąża budżet wyprawy. Nie ma tak pięknie jak na fińskim Archipelagu Turku, gdzie promy są w większości darmowe (czego dane mi było kiedyś doświadczyć).
(Fot. Przeprawa przez Sognefjord – największy fiord w Europie)
Po przeprawie promowej skierowaliśmy się w stronę Borgund, gdzie znajduje się najwspanialszy oraz najlepiej zachowany kościołów typu stav w Norwegii z 1180 roku. Kościoły te są jeszcze z czasów schyłku wikingów, a ich nazwa pochodzi od nietypowej konstrukcji opartej na słupach. Dach pokrywają gonty przypominające smoczą łuskę.
(Fot. Kościół typu stav w Borgund)
Wieczór zastał nas w Hemsedal. Jest to miejsce dla mnie szczególne, ponieważ parę lat temu zostałem zaproszony wraz z rodzinką przez moją kuzynkę, na spędzenie kilku zimowych dni w tym miejscu, co wspominam bardzo ciepło mimo że panowały wtedy mrozy do –35. Na prezentację z tamtego pobytu zapraszam na stronę. Postanowiłem odświeżyć wspomnienia tym razem w szacie letniej, a nawet bardziej jesiennej i pokazać ten rejon moim towarzyszom podroży.
Na kempingu okazało się, że można wynająć domek za około 150 zł/noc, co na trzy osoby było bardzo przystępną ceną jak na warunki Norweskie. Ale połowa sierpnia to już okres po sezonie i turystów było bardzo mało, więc dlatego taka okazja. Dodatkowo Hemsedal jest jednym z większych ośrodków narciarskich w Norwegii, więc prawdziwy sezon dopiero miał się zacząć. Zostaliśmy więc na dwie noce, korzystając z domowego ciepła i susząc wszystko począwszy od ubrań, a skończywszy na namiotach. W międzyczasie wyszliśmy na najbliższy i najwyższy szczyt Totten 1497 m n.p.m. Krajobrazy tym razem zupełnie inne niż do tej pory, ale równie ciekawe.
(Fot. Widok z wierzchołka Totten – okolice Hemsedal)
(Fot. Widok z wierzchołka Totten – okolice Hemsedal)
Po Hemsedal pojechaliśmy jednym rzutem do samej Polski. Zatrzymaliśmy się jedynie w Danii, w pięknym mieście w Odense. Jest to jedno z najstarszych duńskich miast, w którym urodził się Hans Christian Andersen. Uskuteczniliśmy spacer wśród kolorowej drewnianej zabudowy, podziwiając skandynawską, ale tym razem duńską architekturę.
(Fot. Odense – kolorowa drewniana architektura)
(Fot. Odense – kolorowa drewniana architektura)
(Fot. Odense – ślady świadczące, że w tym mieście urodził się i żył Hans Christian Andersen)
Następnego dnia byliśmy w domu. Na szczęście tym razem bez żadnych niemiłych przygód. W moim starym autku spaliła się tylko żarówka, co można w ogóle pominąć, szczególnie, że przejechanych zostało ponad 6000 km. Najważniejsze, że udowodniłem moim towarzyszom podróży, że można małym kosztem przeżyć niezapomnianą przygodę. W głowach zostały wspomnienia i chęci na kolejne wyprawy…
Fotorelację z wyprawy można również oglądnąć na stronie: Góry Jotunheimen
oraz na prezentację W domu Olbrzymów